na cieplejsze czasy, by mogły zniknąć w gardłach swoich pobratymców.
Psy nie są specjalnie duże. Większość ma oczy w dwóch kolorach: czarnym i niebieskim. Pytam, po co im – oprócz urody – taka dwukolorowość. A po to, że jedno oko jest bardziej, a drugie mniej wrażliwe na słońce. Gdybym ja miał takie oczy, nie musiałbym prosić księdza o okulary. Wystarczyłoby przymrużyć jedno i po sprawie. Ale nie wiem, które.
Wokół zwierzaków uwijają się kamczaccy tubylcy, Koriacy, rzucając im mrożoną rybę na pożarcie. Prowadzą mnie wśród swoich podopiecznych, pokazując, który lepszy, a który gorszy. A tak w ogóle – prężą się dumnie – wszystkie i tak są lepsze od alaskańskich husky. Przytakuję grzecznie i powstrzymuję się przed wyrażeniem przekonania graniczącego z pewnością, że na Alasce mówią to samo o swoich psach. Inna sprawa, że husky pochodzą z Syberii i do Ameryki trafiły na początku XX wieku. Tam zrobiły karierę jako niezrównane psy zaprzęgowe, stały się uznaną rasą, wróciły na stare śmiecie i uszlachetniły kuzynów.
W latach dziewięćdziesiątych sprowadzano je masowo i krzyżowano z tutejszymi łajkami czy samojedami hodowanymi przez Czukczów, Koriaków i Ewenków – odwiecznych mieszkańców tych ziem, którzy umiejętności prowadzenia zaprzęgu nie muszą się wstydzić przed kuzynem Eskimosem zza cieśniny Beringa.
Kamczackie pustkowia zamieszkuje także tajemniczy lud Itelmienów, który sam siebie uważa za… najczystszej wody Indian. Naukowcy mają nieco inne zdanie, bo przebadali ich DNA i powiadają, że Itelmieni są Malajami, którzy jakoś zaplątali się w te rejony.
Andriej i Anastazja dorobili się trójki dzieci, sporej hodowli psów i bezczelnie postanowili rzucić wyzwanie Berengiji. W roku 2011 Andriej spróbował po raz pierwszy i nie dał rady. Odpadł w połowie. W tym roku także stanął w szranki. Los chciał, że dniu rozpoczęcia wyścigu – dwa dni temu – spalił się ich dom na fermie. Pogorzelisko jeszcze się tli. Dzieci na poddaszu parafii to właśnie mali Siemaszkowie, którzy nie mają się gdzie podziać. Razem z nimi została matka. Ojciec mimo wszystko nie zrezygnował z gonitwy i teraz jest gdzieś na trasie. Do wygrania 300 tysięcy rubli (ówcześnie ok. 30 tysięcy złotych), które przydadzą się jak raz na budowę nowego domu, bo wracać do miasta Siemaszkowie nie chcą.
No dobrze, teraz wypada powiedzieć kilka słów o Berengiji. Najsłynniejsze i najtrudniejsze wyścigi psich zaprzęgów organizowane były na Alasce i w Kanadzie. W roku 1990 zakochany w dzikiej, bezludnej północy Aleksander Pieczen postanowił zorganizować rosyjskie zawody. W Rosji wszystko musi być większe i Pieczen dopiął swego. Co prawda pierwsza gonitwa miała marne 250 kilometrów długości, ale już druga, ze swymi 1980 kilometrami, trafiła do księgi rekordów Guinessa. Potem przez kilka lat warianty trasy zmieniano, aż wreszcie w roku 2001 jako tako się ustabilizowała i obecnie waha się od 950 do 1200 kilometrów pomiędzy miejscowościami Esso i Ossory. Biegnie między brzegami Morza Ochockiego i Oceanu Spokojnego. Kluczy pośród wulkanów po tundrze i lasotundrze. Czas przejazdu zawodników liczy się w godzinach i nie porównuje się wyników z poszczególnych lat. Raz jest odwilż, raz kopny śnieg, to znów niepodzielnie króluje przekleństwo północy – burza śnieżna zwana purgą. Drogę, a właściwie bezdroże, wytycza się tak, by nie omijała nielicznych osad rozrzuconych na pustkowiach półwyspu. Wizyta zaprzęgów i całego zaplecza logistycznego to prawdziwe święto dla ludzi, do których przez sporą część roku nie można dotrzeć nawet helikopterem. Udział w wyścigu biorą koriaccy i czukoccy myśliwi, rosyjscy zapaleńcy, renciści, zawodowcy i zakochana w Kamczatce Niemka. Zgłosić się może każdy. Nie każdy jest jednak w stanie zadbać o odpowiedni ekwipunek, o zdrowiu już nie wspominając. Gonitwę kończą nieliczni.
Najpierw trzeba zbudować lekkie sanie będące kombinacją brzozowych desek i sznurka. Metalowe mocowania są oczywiście wykluczone. Tradycja zobowiązuje. Wedle starych wzorów przygotowuje się także mocną i niezawodną uprząż. Potem nadchodzi czas wyboru psów. Regulamin dopuszcza zaprzęgi od pięciu do szesnastu zwierzaków. Kilka trzeba wyszkolić na przewodników – biegną w pierwszej parze i zmuszają pozostałe do pracy wedle komend poganiacza. Najważniejszy pies nazywa się wożak i swoją wolę egzekwuje szczekaniem, a jak trzeba, to i zębami. Psy potrafią być niebezpieczne i jeśli wożak rzuci się na człowieka, pójdzie za nim całe stado. Gdy nadchodzi zamieć ograniczająca widoczność do kilku metrów, poganiacz musi zdać się na psy. Jeszcze się nie zdarzyło, aby nie zaprowadziły swego przewodnika do celu. Najlepiej sprawdzają się zwierzaki, które są chowane na dziko. Wiosną hodowca wywozi je na bezludną wyspę i puszcza samopas. Dowozi im jedzenie, zaś jesienią zabiera z powrotem na stały ląd. Szczeniaki urodzone w takich warunkach zachowują dzikość swoich przodków, ale mimo wszystko dają się ułożyć do zaprzęgu. Są niezwykle wytrzymałe. Dzienne przebiegi Berengiji wynoszą od 50 do 100 kilometrów. Średnia prędkość na trasie to około 12 kilometrów. Rekord szybkości należy do Andrieja, który w roku 2013 rozpędził swój zaprzęg do 45 kilometrów na godzinę. Psa, który nie wytrzymuje tempa, wypina się z uprzęży, sadza na saniach, a karawana podąża dalej. Aby do celu.
W roku 2014 do wygrania były 3 miliony rubli. Łączna pula nagród to 8 milionów. Czas zwycięzcy w roku 2012 na dystansie 1100 kilometrów wynosił 83 godziny, 16 minut i 8 sekund, nie licząc, rzecz jasna, postojów. Zwycięzca roku 2014 pokonał trasę w 112 godzin. Po co jednak wybiegać tak daleko w przyszłość? Jest marzec 2012 roku i grzebiemy w pogorzelisku. Mamy, w zastępstwie zagubionego gdzieś pomiędzy Esso a Ossorami Andrieja, przewieźć to, co dało się uratować, do parafii. Wespół z Koriakami ładujemy resztki dobytku na sanie. Wracać będziemy skuterami śnieżnymi. Jeden jest rodzimej produkcji, drugi to japońska Yamaha. Pierwszy odpala z trudem, drugi od pierwszego kopniaka. No cóż, nie wszystko, co rosyjskie, jest najlepsze… Sanie doczepiamy do skuterów i jazda. Wolałbym zaprzęgiem, ale i tak jest bosko. Prujemy pięćdziesiątką. Motor wyje, wiatr gwiżdże, słońce świeci, śnieg bieleje, wulkan dymi. Ech! Docieramy do drogi, gdzie czeka na nas dostawczak. Przenosimy rzeczy i wracamy do cywilizacji, do sowieckiej zabudowy z szarych klocków. Jakoś smutno.
Pierwszy nocleg w parafii jest bezsenny. Pogubiłem się w czasie, w końcu przefrunąłem nad sześcioma strefami czasowymi. Poza tym za dużo tu tlenu. Za dużo oceanu. No i te dzieci na górze… Nad ranem dochodzę do jedynie słusznego wniosku, że nic tu po mnie. Nie ma co nadużywać gościny. Lokalizuję najbliższą księgarnię i kupuję mapę. Ten moment, kiedy rozkładam przed sobą obraz nieznanej ziemi, kocham najbardziej. Tu, w Rosji, wiem, że oglądam tereny nietknięte ludzką stopą. Oczywiście odkryte i spenetrowane, ale potem porzucone i niczyje. W tajdze odwiedzałem miejsca, w których przez siedemdziesiąt lat nie było człowieka. Skąd wiem? Na mchu leżały pozostawione przez zesłańców przedmioty, które dopiero ja podniosłem. Gdyby przede mną szedł ktoś inny, on by je podniósł.
Przyciągają mnie okolice, w których, mimo całej dzisiejszej GPS-owej techniki, nie doczekasz się ratunku. Złamiesz nogę w wykrocie, do najbliższej wsi jest kilkadziesiąt kilometrów i klops. Komórka nie działa. Wołania nikt nie usłyszy. Dziś wpatruję się w Kamczatkę. Wcześniej były mapy tajgi archangielskiej, dziewicze lasy Komi, pustkowia polarnego Uralu, stepy orenburskie, do których jednak nie dotarłem. Kaukaskie góry. Puszcze środkowej Rosji, które są tak mroczne i nieprzebyte, że ćwiczą w nich sztukę przeżycia zbóje ze specnazu i kosmonauci. Lasy po wschodniej stronie Oki ciągnące się tysiąc kilometrów na wschód, aż gdzieś do Mordowii. Co jeszcze?
Pustynie Uzbekistanu, które mnie zawiodły, bo nie są miejscem dla ludzi. Szare, zakurzone i wściekle gorące. Już lepsza zielona pustka za Riazaniem, przechodząca niezauważalnie z pól uprawnych w półstep, półłąkę. O wiele ciekawsza jest też śnieżna martwota tundry pod Uchtą, tak wroga i nieprzyjazna, że człowiek woli się nie wychylać poza ostatni blok miasta. Bo Uchta to bloki wetknięte w tundrę.
A teraz mam pod sobą Kamczatkę.
Wpatrzonego w mapę zastał mnie ksiądz