na przykład. Jedne do góry kołami, a inne normalnie, kołami w dół, ale za to bez dachu. Obok pryzma desek wyciętych w lasach na północy i przywiezionych tu na zgnicie i zmurszenie. Są też dziurawe pontony albo amfibie bez napędu. Podwójnie niepotrzebne, bo ani na lądzie nie pojadą, ani po wodzie nie popłyną.
Po drugiej stronie mierzei w porcie leżą kutry i stateczki. Mniejsze na brzegu, większe na dnie. Raczej też nie wypłyną w rejs.
Co jeszcze? Wystający spod śniegu plac zabaw. Plątanina rur między kotłownią i blokami. Trzy elektrownie wiatrowe i zbiornik na mazut. Szpital. Wygląda tak sobie. Na jednym z baraków przyśrubowano wyblakłą tablicę: „Kulturalno-sportowe centrum Rybak”.
Cała miejscowość ma szerokość pięciuset metrów, długość kilometra. Z dwóch stron woda, z trzeciej tundra, z czwartej ujście rzeki do morza. To tyle. Opis wszystkiego, co znajduje się w Oktiabrskim, z powodu pory roku musi być niepełny, bowiem większość skryta jest pod śniegiem i na szczegóły trzeba poczekać do maja. Mnie już wtedy tutaj nie będzie.
Rano zdecydowałem, że trzeba się stąd zbierać. Łatwo powiedzieć. Wydzwaniam do mojej pani recepcjonistki, ale telefon odbiera dopiero po odjeździe rannego autobusu. Nie rzucam, broń Boże, żadnych oskarżeń – relacjonuję fakty. Przyszła po godzinie i bardzo żałowała, że muszę już jechać, bo tutaj jest tak ładnie i można odpocząć. Ale jak mus, to mus. Przy okazji poradziła już dziś zarezerwować pokój na sezon.
– Pomyślę.
– To co, rozliczmy się – powiedziała.
Z drżeniem serca czekałem na ten moment. Na ów nieuchronny finał słynnego „dogadamy się”. Zazwyczaj kończy się smutno. Tutaj, o dziwo, cena okazała się bardziej niż przystępna. Dogadaliśmy się.
Z radości zapłaciłem jeszcze za jedną dobę. Na noc nie było sensu wracać do Pietropawłowska. Z głupia frant spytałem, czy nie ma przypadkiem Internetu. Owszem, jak najbardziej. Wręczyła mi mobilne urządzonko na USB i już miałem kontakt ze światem. Jutro mam je zostawić na stole w kuchni, zamknąć drzwi. Klucz pod wycieraczkę i do zobaczenia.
Mając Internet i na Kamczatce można się czymś zająć. Szybko odnalazłem historię Beniowskiego, co i szanownym Czytelnikom polecam.
Znalazłem opis miasta Bolszeriecka, do którego Beniowski został zesłany. Trochę nawet podobny do tego, co zobaczyłem…
„Miasto to jest złożone z 500 blisko domów, regularnie pobudowanych, które jedną tylko formują ulicę i są zamieszkiwane przez Kozaków. Na południe od miasta tego, o strzelanie z armaty, widzieć się daje forteca, dość regularnie zrobiona, o pięciu bastionach, na każdym po cztery armaty. Otacza ją głęboka fosa. Mieszka w tej twierdzy gubernator, mając pod swoją komendą garnizon, zwykle z 280 ludzi złożony. Wygnańcy mieszkają o pół mili na zachód od miasta, pod lasem. W tym to miejscu miałem zakończyć życie i na nim miano mi wydzielić kawał roli, która mi kiedyś za mogiłę służyć miała”.
Zaraz, zaraz… Jeśli mieścina Beniowskiego nazywała się Bolszerieck, to znaczy, że musiała leżeć gdzieś tutaj, nad rzeką Bolszą. Opuszczam ubogi polski Internet i zapuszczam się w rosyjski. Kilka stron, kilka odsyłaczy i jest! Wygląda na to, że miejsce, do którego był zesłany Maurycy Beniowski – polsko-węgierski awanturnik, konfederat barski, podróżnik, facet, który zwiedził Japonię i rzekomy król Madagaskaru – to dzisiejszy Oktiabrski, do którego mnie wczoraj zaniosło. Nie, jednak nie tak. Im głębiej człowiek wchodzi w sieć, tym jaśniej. Tamtego Bolszeriecka dziś już nie ma. Leżał trochę dalej.
Oktiabrski to nic innego, jak port Czekawka, w którym Beniowski porwał statek i uciekł.
Ja ucieknę z tego końca świata autobusem. Może to mniej heroiczne, ale równie skuteczne. Przytulę się do szyby i pojadę wśród widoków i pejzaży, które są trudne do opisania, a jeszcze trudniejsze do zapomnienia.
W Pietropawłowsku pozostał mi do wykorzystania jeden dzień.
Trochę leżałem, patrząc w sufit. Trochę kręciłem się po mieście, usiłując rozwiązać zagadkę słupów podpierających pięciopiętrowe bloki. Doszedłem do wniosku, że bez tych słupów domy zawaliłyby się. Miałem rację i jej nie miałem. Owszem, zawaliłyby się, ale nie z powodu fuszerki tutejszych budowlańców, lecz w razie większego trzęsienia ziemi.
Na wieczór poszliśmy z kolegą Przemkiem, który każdego roku przyjeżdża na Kamczatkę pomagać w parafii, do sióstr, pograć w karcięta. Siostry nie mieszkały przy kościele, lecz w mieszkanio-klasztorze mieszczącym się w nieodległym bloku. Namówić je do gry nie było łatwo, bo, jak powszechnie wiadomo, gry karciane wiodą na pokuszenie. I faktycznie. Siostra Donata tak się rozochociła, że chciała rozegrać jeszcze kilka partii, jednak siostra Jana powiedziała stanowcze nie! Gra zbytnio ją wciąga, a to pierwszy krok ku zgubie.
Pokornie wróciliśmy na ostatni nocleg i żegnaj Kamczatko…
Jakie tam żegnaj! Kiedy człowiek mieszka w ciepłym miejskim domu, to wcale nie interesuje go, co będzie się działo za oknem.
A nazajutrz działo się bardzo dużo. W nocy znad Pacyfiku nadszedł cyklon i zdmuchnął plany wylotowe.
Cyklony są różne. Niekoniecznie muszą nieść ze sobą huraganowe wiatry. Ten nasz był „opadowy”. Wiać trochę wiało, ale nieszczególnie. Za to śniegu nawaliło w ciągu doby 78 centymetrów! Gdyby przyłożyć linijkę, to może nie jest wiele, ale wiatr tworzy z tego zaspy dwumetrowe.
Dla porównania przypomnę, że podczas naszej słynnej zimy stulecia w 1979 roku napadało 80 centymetrów śniegu i Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, wiodąca siła narodu, skapitulowała przed siłami natury.
Tutaj nic z tych rzeczy. Kamczatka jest przygotowana na takie kataklizmy. Najpierw miasto kuli się w sobie i przeczekuje najgorszy czas. Po kilku godzinach na ulice wyjeżdża ciężki sprzęt i rozpoczyna walkę. Z jednej strony biała ściana, z drugiej wielkie pługi śnieżne. Nikt nie chce ustąpić, ale, o dziwo, pod wieczór na ulicach pojawiają się pierwsze samochody. Główne drogi są już przetarte. Pługi i ludzie wciąż pracują. Mają nadzieję, że największy nawet cyklon musi się kiedyś zmęczyć. Człowiek nie poddaje się nigdy.
Wychodzę na dwór/pole (podwójna forma to ukłon w stronę Czytelników z południa Polski) i brnę po pas w śniegu pooglądać rozmiary kataklizmu.
W pobliskich blokach drzwi na klatki schodowe zasypane są dokumentnie, lecz samoobrona sąsiedzka już pracuje. Ludzie wyskakują z łopatami przez okna i drążą korytarze. Od środka – drzwi specjalnie otwierają się do wewnątrz – pracuje druga ekipa. Tunel spotyka się z tunelem. Potem ryją przejścia na podwórkach.
Ktoś podejmuje beznadzieją próbę odśnieżenia samochodu, ale choćby odkopał go całego, i tak sam nie da rady oczyścić parkingu. Dopiero nazajutrz wspólny wysiłek mieszkańców doprowadza do przebicia łączników z ulicami. Śnieg wciąż pada, lecz miasto powoli wraca do życia.
Nawet gdyby udało się nam dojechać na lotnisko, jesteśmy uziemieni. Wielki Airbus 330 to nie samochód, który może sobie pozwolić na ślizganie się po śniegu. Dla niego pas startowy musi być czarny, a na to pogoda jeszcze nie pozwala.
Czekamy w parafii. Odśnieżamy podwórko, chodniki. Z nudów i desperacji podejmujemy konspiracyjne wyprawy do sklepu po wódkę, którą pijemy w komórce obok plebani, nie chcąc naruszać powagi miejsca.
Drugiego dnia rano okna mojego pokoju zasypane są już do połowy. Pojawia się natrętna myśl, że nigdy nie przestanie padać.
I znów to samo. Odśnieżanie. Sklep. Zakup. Komórka.
Nadsłuchujemy wieści z lokalnego radia. Łowimy komunikaty z lotniska. Kolejne loty odwołane. Uziemiony Sachalin, Władywostok i wszystkie inne loty. Cały Daleki Wschód koczuje na lotniskach. Nikt nie jest w stanie powiedzieć, kiedy to się skończy.
Trzeciego