im do śmiechu, bo w każdej chwili muszą myśleć o wszystkim. Nasi politycy uśmiechają się, bo myślą wyłącznie o sobie. Taką mam koncepcję!
Jasne, Europejczyk czytający te słowa uśmiechnie się z wyższością i powie, że na Zachodzie jest demokracja, a w Rosji nie ma. Ćwiczyłem i ten chwyt erystyczny. Słysząc to, emerytowany pułkownik D. uśmiechnął się i powiedział:
– A referendum we Francji i Holandii? Nie poszło po waszej myśli, to zmieniliście reguły gry. Co z referendum w Irlandii? Dwa razy robiliście, żeby wyszło na wasze, a jak by trzeba było, to i sto razy byście powtórzyli. I wy chcecie nas uczyć?
Emerytowany pułkownik D. całe życie przepracował w służbach i ma szersze spojrzenie niż przeciętny Rosjanin. Na szczęście rozmowa odbyła się przed słynnymi wyborami samorządowymi w pewnym kraju nad Wisłą, co do których kilkadziesiąt procent obywateli ma podejrzenie, że były nierzetelne. Dzisiaj dorzuciłby do tego Grecję i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Zostawmy zatem porównania w spokoju. Posłuchajmy lepiej, co odpowiedział Władimir Władimirowicz na ostatnie pytanie, które zadano mu na spotkaniu z narodem w roku 2013.
– Kiedy będzie dobrze? – spytał jakiś rezolutny obywatel.
– Ba – odrzekł prezydent. – Nasi lubiący wódkę obywatele powiadają, że wszystkiej wódki nie wypijesz, ale starać się trzeba. I tak jest z tym dobrem. Nigdy go nie dościgniemy, ale się staramy.
Jest to odpowiedź godna męża stanu czy nieco operetkowego dyktatora? A może żart marionetki w rękach układu mafijno-kagiebowsko-biznesowego? Ostatniego cara Rosji? Zbawcy, który ją uratuje przed śmiercią?
Tego jeszcze nie wiem. Co dziwne, kiedyś, zanim przyjechałem do Rosji, wiedziałem.
W mieście X w obwodzie Y (prosiła mnie o utajnienie tych danych) poznałem miłą lekarkę, która od piętnastu lat jeździ karetką pogotowia. Ogromu nieszczęść i cierpień, jakie spotyka, nie podejmę się nawet opisać. Pokazywała zdjęcia z wypadków, których nie opublikowałby mało szanujący samego siebie tabloid. Zimą przedziera się przez zaspy, wiosną płynie poprzez błota. Często tłucze się sanitarką kilkadziesiąt kilometrów i na miejscu dowiaduje się, że wezwało ją dwóch mużyków, bo jeden miał wrażenie, że źle się poczuł. A czym jeździ? Buchanką, takim terenowym busikiem, który ani wygodny, ani przystosowany do ratowania ludzi nie jest.
Spotkałem ją w roku 2013, kiedy Rosja była krajem bogatym i na wiele mogła sobie pozwolić. Na dziedzińcu szpitala w X stały nowiutkie karetki marki Peugeot. Wymontowano z nich urządzenia medyczne, bo były potrzebne na oddziałach szpitalnych. Peugeoty przysłane w ramach rządowego programu rdzewiały, a chorzy umierali w buchankach. Bywało, że nie dowieźli człowieka, bo koszmarne wyboje wytrzęsły z niego duszę.
Miła lekarka opowiadała cichym, beznamiętnym głosem. O nic jej nie pytałem, sama chciała to z siebie wyrzucić. Prosiła, żebym gdzieś komuś o tym powiedział. Była w niej dziecięca wiara, że kiedy usłyszą to w Moskwie czy za granicą, coś się zmieni. Nie mam jej wiary i nadziei, ale powtarzam. Pogotowie w mieście X ma trzy samochody.
W rejonie mieszka kilkanaście tysięcy mieszkańców. Latem liczba mieszkańców wzrasta do miliona, bo lasy i jeziora są piękne. I tylko trzy karetki!
PUSTELNIA NILA – OSTASZKÓW
Ostatnie kilkaset metrów przypomina przejście przez wielką soczewkę. Zza zakrętu drogi, zza sosen, wyłania się biała bryła klasztoru. Sprawia wrażenie, jakby nie należał ani do ziemi, ani do nieba.
Od góry, powstrzymując przed odlotem w przestworza, dociskają go złote kopuły wież. Od dołu przed zatonięciem w błękitnym odmęcie wody chroni płaskie kółko wyspy pływającej po tafli jeziora. Widok jest szeroki. Przestrzenny. Lecz im bliżej podchodzisz, tym bardziej świat zaczyna się zwężać. Najpierw grobla. Potem mostek. Obraz skupia się, a ty, jak promień światła, kierujesz się w tunel bramy.
Zanim wejdziesz, powinieneś się zatrzymać przed dwujęzycznymi, polsko-rosyjskimi tablicami. Niektórzy z wchodzących nawet nie rzucą okiem. Sądzą, że ich to nie dotyczy.
„W tym monasterze w okresie IX 1939 – V 1940 więziono funkcjonariuszy Policji Państwowej i Policji Województwa Śląskiego, Straży Granicznej i Straży Więziennej oraz żołnierzy żandarmerii, Korpusu Ochrony Pogranicza i innych formacji Wojska Polskiego. 6311 z nich skazano na śmierć. Miejscem mordu był Kalinin (Twer). Następnie, latem 1940 r., przywieziono do Ostaszkowa żołnierzy Wojska Polskiego z Litwy i Łotwy, a w latach 1944–1945 żołnierzy Armii Krajowej. Cześć pamięci wszystkich zamordowanych i umęczonych więzionych tu Polaków. Rodacy.”
Teraz można już przekroczyć bramę, by zaraz za nią – wciąż posługując się metaforą uwięzionego w soczewce promyka światła – rozproszyć się na terenie klasztornym. Dookoła cerkwie, mury, długie, piętrowe budynki, przybudówki. Część z nich to odmalowane fasady. Wewnątrz wciąż trwa remont kapitalny. Tuż przy wejściu rząd budek z dewocjonaliami. Jest nawet kontener z posterunkiem policji.
Do wyboru są dwie drogi. Można iść prosto na plac, przy którym piętrzy się główna świątynia. Osoby mniej związane z Bogiem mogą okrążyć wielki kompleks klasztorny, podziwiać otaczające go jezioro i ewentualnie potem odwiedzić cerkiew. Reszta terenu jest zamknięta dla pielgrzymów. To miejsca niedostępne dla świeckich. Klauzury trzeba przestrzegać. Rosjanie mają nawet takie powiedzenie: ze swoją regułą do cudzego klasztoru się nie pchaj.
Na razie stoję obok bramy i obserwuję ruch pielgrzymów. Do głowy przychodzi mi porównanie z lotniskiem. Ono też niby jest otwarte na oścież, ale kiedy zrobisz krok w niewłaściwą stronę, natkniesz się na barierkę i tabliczkę z napisem, że strefa niedostępna. Lotnisko jest po to, żeby ludzie odlecieli do innego miasta i w gruncie rzeczy nie powinien ich interesować wygląd lotniskowych bebechów. Z klasztoru odlatuje się jeszcze dalej i tu także, w trosce o bezpieczeństwo pasażerów, zaplecze wieczności jest schowane…
Kawał czasu zajmowałem się tą metaforą, aż wyczerpałem ją do cna i zadzwoniłem do ojca Piotra, który ma się mną opiekować. Zostałem mu polecony przez ważne moskiewsko-warszawskie czynniki. Wiem o nim tyle, że jest kimś w rodzaju ministra spraw zagranicznych klasztoru. W poprzednim życiu był pułkownikiem milicji. Odbiera telefon i rzeczowo instruuje mnie, jak do niego trafić. Najpierw w stronę głównej cerkwi. Naprzeciw jest budynek z kamiennymi schodami.
Na tych schodach mam poczekać. Najdalej za jakieś dziesięć minut będzie.
Te dziesięć minut wykorzystam na wyjaśnienie pewnej nieścisłości, która zakradła się do tekstu wyrytego na tablicach przed bramą. Zgodnie z topologią polskiej martyrologii jeden z sowieckich obozów, w którym trzymano polskich jeńców, mieścił się w Ostaszkowie. To niby tutaj. Tyle że klasztor leży dwadzieścia pięć kilometrów od tej mieściny. Najbliższa wioska nazywa się Świetlica i może ta nazwa nie pasowała do tego, co się tu stało…
Z Ostaszkowa dojechałem autobusem. Nie była to moja najbardziej wyczerpująca podróż w Rosji, wszystkiego pół godziny jazdy, ale z pewnością najdziwniejsza. Autobus do Świetlicy odchodzi dwa razy dziennie. Odczekałem swoje na dworcu i razem z rzeszą emerytów przypuściłem szturm na drzwi. Ci emeryci to działkowicze wybierający się siać i orać na swoich poletkach. Choć wyglądają tak licho jak monety dziesięciokopiejkowe, o miejsce walczyć potrafią. Też nie jestem ułomek, lecz zabrakło mi doświadczenia i w czasie przepychanki popełniłem błąd taktyczny. Już będąc w środku, wór podróżny nieopatrznie postawiłem na podłodze. Emeryci wciąż parli. Gdyby nie to, że sporą część energii tracili na przekleństwa i narzekania, byliby rozsadzili pojazd. Wór zahaczył się o siedzenie i zablokował moje nogi. Tymczasem reszta ciała, poddana olbrzymiemu ciśnieniu, powoli przesuwała