i robotnicy rozeszli się do swoich zajęć. Antoni obejrzał wrota i kopnął je kilka razy czubkiem buta. Widać przeszły próbę, bo kiwnął głową i zaczął omawiać kwestie montażu. Spytałem, kto wyprodukował takie cudo.
– Zakłady kolejowe w Twerze. To ich podarunek dla klasztoru.
Zakłady istnieją już ponad sto lat i są monopolistą wagonowym na rynku rosyjskim i państw okolicznych. I tak, kopiejka do kopiejki, uskłada się sumka na utrzymanie klasztoru.
Początki były ciężkie. Jest nawet legenda założycielska opowiadająca o trudnych początkach. Gdy w latach dziewięćdziesiątych pierwsza grupa mnichów przybyła do klasztoru, nie było tu nic. Nawet spać nie było gdzie. Zaczęli sprzątać, omiatać, odgruzowywać. Dobrzy ludzie z sąsiednich wsi przynosili jedzenie… Przynosili też to, co udało się uratować z bolszewickiej zawieruchy. To, co było poukrywane na strychach, w piwnicach, w chlewach. Aż dziw, ile przetrwało siedemdziesiąt lat. Szaty liturgiczne, księgi, naczynia. Dziś można je oglądać w muzeum, gdzie kustosz ojciec Aleksiej z dumą pokazuje eksponaty.
Doprowadzali więc braciszkowie do porządku klasztor, ale praca przerastała ich siły. Pieniędzy żadnych, a do bramy co chwila kołacze ktoś z rachunkiem. Nie było już skąd brać. Nadszedł dzień – może nie bankructwa, boć przecie wiara nie może zbankrutować – ale czegoś strasznego… I wtedy znaleźli worek. Leżał w cerkwi obok ławki, w której zwykł siadywać Nieznajomy. Pojawił się w klasztorze kilka dni wcześniej. Nie chciał powiedzieć, skąd jest ani dokąd zmierza.
Zatrudnili go w sadzie. Przepracował tydzień i zniknął. Został po nim worek. Widocznie Nieznajomy zapomniał. Gdzie go teraz szukać?
Zawołali przeora, rozsupłują węzły… a tam pliki banknotów. Nigdy nie odnaleźli Człowieka Który Zapomniał Torby. Klasztor został uratowany.
Kończę wieczorny obchód i wracam do celi. Choć to niemożliwe, jest jeszcze ciszej. Jestem pewny, że nie zasnę i szukam jakiejś stosownej książki w moim czytniku. Przerzucam elektroniczne teksty, nie mogąc się na żaden zdecydować. Potem budzę się o dwunastej w południe. Przespałem czternaście godzin. Ostatni raz spałem tak – jak dziecko – kiedy byłem dzieckiem.
Tak mijał dzień po dniu. Cisza. Posiłki. Rozmowy. Spacer po lasach wokół jeziora. Trochę usiłowałem myśleć, ale nie bardzo mi się chciało. Zwykłe, bezrefleksyjne patrzenie było lepsze. Sporo przesiadywałem w cerkwi. Podglądałem ludzi. Takich, którzy pierwszy raz weszli do świątyni i takich, którzy nie mogli z niej wyjść. Skupionych poszukiwaczy duszy, młodych, którzy odkryli wiarę, rozmodlone dewotki i biznesmenów wysyłających dyskretnie esemesy. Mnichów przysypiających i mnichów tak skupionych, że aż nieobecnych. Zapłakane kobiety zapalające świeczki przed ikoną w intencji osuszenia tych łez… Wchodziłem na wieżę, skąd roztaczał się widok na cały świat. Ten świat składał się z trzech kół. Pierwsze, tuż pod stopami, tworzył klasztor na wyspie. Dookoła woda. Trzecim kołem był przeogromny las, który kończył się, jeśli w ogóle, daleko za horyzontem.
Moja sprawa, z którą tu przyjechałem, była w toku. Załatwiała się. Wszystko na dobrej drodze. Powoli wsiąkałem w Pustelnię Nila.
Odkryłem bibliotekę, którą otwierano o dziewiątej wieczorem. Rozglądałem się za polonikami. Interesowało mnie wszystko prócz sprawy polskich jeńców. Ta była już dogłębnie poznana. Bibliotekarz rozłożył ręce. Teraz nie ma tu tylu książek, co kiedyś. Księgozbiór budowano od podstaw. To, co się uchowało, a jest najcenniejsze, na przykład olbrzymie wydanie Pisma Świętego podarowane przez cara Aleksandra, wystawiono w muzeum. Wertowałem historię klasztoru i coś tam jednak znalazłem. W roku 1610 Polacy zdobyli klasztor i zabili dwudziestu dwóch mnichów. Innym śladem, na jaki natrafiłem, był kult naszego częstochowskiego obrazu. To trzecia w hierarchii ważności ikona prawosławia. Istnieje nawet proroctwo, że gdy coś stanie się z jasnogórskim obrazem, wybuchnie wielka wojna! W klasztorze chcą zbudować kaplicę Matki Boskiej Częstochowskiej, lecz nie bardzo jest za co.
Często zaglądałem do muzeum. Ojciec Aleksiej ma Internet, który działa z szybkością kilobajta na sekundę, ale przynajmniej mogłem przejrzeć pocztę. Zatrzymałem się kiedyś przed gablotą z monetami i pochylony nad taflą szkła, usiłowałem odczytać napisy i nominały na zaśniedziałych krążkach. Podszedł do mnie ojciec Piotr, który jak raz zaszedł do muzeum.
– Brakuje jednej monety, srebrnika. W ogóle było trzydzieści – uśmiechnął się, bo moja mina wyrażała pewno głębokie niezrozumienie i dodał – judaszowych.
Nie bardzo rozumiałem, o co mu chodzi.
– Klasztor dostał w darze od księcia Potiomkina srebrnik… Ten prawdziwy, którym zapłacono za zdradę.
– Skąd Potiomkin go miał?
Ojciec Piotr miał gotowe wyjaśnienie.
– Odbył pielgrzymkę do Ziemi Świętej i stamtąd przywiózł. To był wielki człowiek. Podarował srebrnik klasztorowi. Przechowywaliśmy go przez dwieście lat. Kiedy bolszewicy przyszli grabić, brali wszystko, jak leci, zdrapywali złocenia, zrywali zasłony z okien, widelce kradli, meble wynosili, ludzi mordowali, świątynie bezcześcili… Dzicz… Tego srebrnika nie tknęli.
– To gdzie jest?
– Po kilku latach przyjechała jakaś komisja, specjalnie po ten srebrnik. Wzięli i, co najdziwniejsze, dali zaświadczenie. Cały monaster rozkradli bez nijakiego kwitka, a na to dali papierek.
– Dlaczego?
– Kto ich tam wie.
– A pokwitowanie?
– Zginęło, w dwudziestym ósmym. Do tego roku kilkunastu ojców jeszcze mieszkało w klasztorze. Założyli nawet spółdzielnię „Święta sprawa” i sprzedawali to, co uprawiali na polach. Pewnego dnia przyjechali czekiści i wszystkich zabrali. W dwudziestym ósmym… Nie wiadomo dokąd.
Dalsze losy klasztoru są znane. Komuniści zrobili tu więzienie, zakład dla nieletnich, obóz jeniecki, szpital czasu wojny i znowu więzienie. Na koniec wymyślili, że obiekt najlepiej się nada na ośrodek wypoczynkowy jakiegoś ministerstwa. Ten ośrodek to był najgorszy pomysł z możliwych. Decyzje podjęto w 1988 roku i ustaliwszy, że wczasowicze powinni mieć trochę inne warunki niż więźniowie, rozpoczęto remont. To miał być pierwszy etap przebudowy. Burzono stropy, ściany i wszystko, co nie pasowało do koncepcji. Drugiego etapu, czyli budowy, nie rozpoczęto, bo rozpadł się Związek Sowiecki. Klasztor przekazano cerkwi – niech ona się martwi.
Ojciec Piotr pociągnął mnie do gabloty, gdzie leżały banknoty. Wskazał na jeden.
– Co widzisz?
Nic specjalnego nie zobaczyłem. Tysiąc rubli z 1917 roku. Na pewno nie carskie, bo bez dwugłowego orła. Albo rządu Kiereńskiego, albo już czerwonych.
– Tu patrz, na samym środku.
Znowu się pochylam i patrzę, aż ojciec traci cierpliwość.
– Swastyka.
Faktycznie. Teraz widzę, swastyka, taka jak u Hitlera, obrócona o 45 stopni. Zlewa się z tłem, ale kiedy raz ją zobaczysz, już zawsze jest widoczna.
– Co mają wspólnego bolszewicy ze swastyką?
– To też srebrnik – mówi ojciec Piotr.
Był już bardzo chory. Blady. Oddychał z trudem. Serce domagało się operacji. Kiedy przyjechałem następnym razem do Pustelni Nila, powiedziano mi, że jest w szpitalu, z trudem dochodzi do siebie po zabiegu.
Wziąłem go pod rękę i powoli zeszliśmy ze schodów. Zbliżała się pora kolacji.
À propos posiłków. Rozreklamowałem tutejszą kuchnię, lecz nie każdego dnia jest powitalna kolacja. Kulinarna codzienność jest bardziej prozaiczna, acz daj Boże, żeby tak żywiono w każdym tureckim hotelu, który reklamuje się jako