notatki zginęły… Wyższy z nich, chudszy i jakby bardziej rozgarnięty, pełnił funkcje kucharza. Ten drugi, troszkę wolniejszy w myśleniu, był podkuchennym. Obierał, kroił, dorzucał do pieca i zmywał naczynia. Posadzono mnie przy prostym, ledwo oheblowanym stole. Przede mną głęboki talerz. Obok łyżka. Naprzeciw mnie usiadł ten mniejszy. Czekaliśmy na mnicha. Przyszedł, zmówił modlitwę, pobłogosławił i wtedy ten większy postawił na stół wazę z zupą.
Nazwać ją trzeba jarzynową, bo pływały w niej marchewka, pietruszka, trochę grochu i kapusty. Kucharz rozlał do talerzy i jedliśmy.
Potem na stół wjechała micha z gotowaną kapustą i koszyk z chlebem. Jak post to post. Ryba będzie w sobotę.
Wstałem od tego posiłku bardzo lekki i ciężkim krokiem, z latarką w ręku, poszedłem do swojego pokoju. Schody się chybotały, cienie rupieci tańczyły po ścianach, podłoga skrzypiała, szczury popiskiwały. Byłem sam w ciemną noc w wielkim baraku, kilkaset metrów od żywych ludzi. Gdy zamknąłem się w pokoju, dręczyła mnie jedna natrętna myśl: czy przyjdą? Kto? Oni! Bohaterowie horrorów.
Teraz jestem w Nilowej Pustelni, niczego się nie boję i ucztuję. Spożywaliśmy – w dosłownym znaczeniu tego słowa – dary boże. Wszystko, prócz łososia, było swoje, własne, klasztorne, stąd! Żadne tam eko. Proste i zwyczajne. Niedaleko od nas, przy drzwiach do kuchni, stał mistrz, który to przyrządził. Jeden jedyny gruby mnich w klasztorze. Kucharz! Przepasany fartuchem, spoglądał na nas bez większego zainteresowania. Wiedział, że smakuje.
Oj, smakowało. Najbardziej chleb. Potem miód. Na trzecim miejscu wszystko inne. Są na świecie restauracje, w których dadzą dobry stek. Co z tego, jeśli dołożą frytki z chemicznych ziemniaków? Podadzą niezłe ragoût, ale grzybki już nie te. Zebrane w wyciętym lesie. Nie ma takiej knajpy, w której wszystko jest dobre. Oprócz, rzecz jasna, trapeznej w Nilowej Pustelni. Jeśli kogoś z nas spotka w przyszłym życiu nagroda i pójdzie do nieba, niech od razu prosi o wikt stąd właśnie.
W czasie posiłku ojciec Piotr opowiadał o historii klasztoru. Nieuważnie słuchałem i później musiałem nadrabiać braki, wypytując małomównego kierownika muzeum ojca Aleksieja.
Koniec kolacji. Żegnam się z ojcami. Już wiem, jak trafić do siebie, więc nie trzeba mnie odprowadzać. Kontakty z mnichami mają tę dobrą stronę, że nikt ci głowy nie zawraca ponad konieczność. Zrobiliśmy, zjedliśmy, omówiliśmy sprawę i wystarczy. Rozejdźmy się do swoich myśli i modlitw.
Poszedłem na spacer. Ciemniało, ale bez obaw, na wyspie człowiek nie zginie. Ostrożnie uchyliłem bramę, która wiodła za mury i wymknąłem się. Wcześniej oczywiście spytałem, czy mogę chodzić swobodnie po terenie. Ojciec Piotr kiwnął głową. Ojciec Antoni wydawał się tym nieco zgorszony.
Obszedłem wyspę w pół godziny. Ma kształt litery Q. Ogonkiem jest taka wypustka, półwysepik, na którym stoją zabudowania folwarczne. Podczas spaceru dokonałem pobieżnego oglądu. Tajemnice folwarku poznałem dopiero za trzecim pobytem, kiedy ja się oswoiłem z klasztorem i klasztor ze mną. Obserwacja uczestnicząca się to nazywa.
Zarządzany jest folwark bardzo przytomnie, acz nieco po staroświecku. Pracują w nim „cywile” stanowiący lud roboczy i średni szczebel zarządzania. Większość robotników zatrudnia się sezonowo, kiedy jest praca w polu, w szklarniach i przy nieustającej odbudowie klasztoru. Przyjeżdżają z głębi Rosji, z Mołdawii, Ukrainy i Bóg raczy wiedzieć, skąd jeszcze. Pewnego razu podsłuchałem rozmowę trzech takich dżentelmenów raczących się nielegalnie piwem. Podsłuchałem, to za dużo powiedziane, bo nijak nie można ich było zrozumieć. Wyłowiłem kilka znajomych słów. Nawet jakby polskich. Zapytałem, skąd są. Okazało się, że z najbardziej tajemniczej postsowieckiej krainy, czyli z Naddniestrza. A w jakim języku mówią między sobą? Odpowiedź niejednego etnografa by zdziwiła.
– Takim, jak u nas we wsi.
– I jeszcze w sąsiedniej – dodał drugi.
Jąłem dociekać, z jakich języków składa się ta ich mowa. Ustalili, że z ukraińskiego, rosyjskiego, rumuńskiego, mołdawskiego i jeszcze jakichś, co do których sami nie mieli pewności.
– Ojciec mówili, że z tureckiego – znów dodał ten drugi, który był najmłodszy i najmniej kumaty, w związku z czym ganiał po piwo, które sponsorowałem.
Pogadaliśmy o marnym życiu nad Dniestrem. Tak ciężkim i tak pełnym złodziei, że aż tu muszą jeździć za chlebem. Ale nie narzekają. Mnisi płacą jako tako, a co najważniejsze, pieniądze wydają dopiero na koniec roboty, tak że człowiek nie ma okazji przepić. Ten drugi zauważył, że niektórzy przepijają w powrotnym pociągu.
– Bywa – kiwają głowami – ale na to już nikt nie poradzi.
Ważne przede wszystkim, że klasztor zapewnia wikt i dach nad głową. Robotnicy stołują się we własnej kuchni prowadzonej przez mnichów-kucharzy. Zajrzałem tam kiedyś i trafiłem na sytuację zgoła nietypową. Jeden kucharz gonił ze ścierką drugiego, śmiejąc się przy tym do rozpuku. Odkryłem, że tam pracują trochę innego kalibru zakonnicy niż ci dostojnicy, z którymi dotychczas się kontaktowałem. Proste wiejskie chłopaki w przybrudzonych riasach, których nie zobaczysz w orszaku archijereja podczas świąt cerkiewnych. Szkoły pokończyli podstawowe i przyszli tu. I jedni, i drudzy są potrzebni.
Taki na przykład ojciec Piotr do swego milicyjnego wykształcenia dokłada doktorat z teologii, który robi, o dziwo, w Kijowie. Ojciec Antoni, zanim tu trafił, skończył dwa fakultety.
Dokończmy omówienie spraw cywilnych. Oprócz robotników sezonowych są i tacy, którzy zakotwiczyli tu na dłużej. Podobni do tamtych dwóch z Chołmogor. Rozbitkowie, którzy nie mają się gdzie podziać, a mają jeszcze na tyle samozaparcia, że przedkładają takie życie nad moskiewski rynsztok. Podglądałem ich w kotłowni. Mordy zatwardziałych wyrokowców, jakie można zobaczyć na listach gończych wiszących w miejscach publicznych. Klasztor przed przyjęciem takiego indywiduum robi wywiad na zaprzyjaźnionej komendzie policji w Ostaszkowie, czy, jak to się określa w korporacjach, aplikujący o pracę człowiek nie jest aby poszukiwany. Jeśli nie, to zapraszamy, nawet jeśli dopiero wczoraj wyszedłeś z więzienia. Właśnie tacy dorzucają drwa do klasztornego pieca.
Natomiast kadrę kierowniczą folwarku stanowią mnisi. Rządzą twardą ręką. Kontrolują wszystko, od przepływu gotówki do moralnego prowadzenia się ludu roboczego… Wiele przecieka im między palcami i co chwila trzeba wykazać się menedżerską sprawnością. Ja sam, razem z ojcem Antonim, kiedyśmy się już lepiej poznali, biegaliśmy po lesie, łapiąc zagubione krowy. Innym razem, przed wyjazdem na zakupy do miasta, szukaliśmy po całym klasztorze gotówki na masło. Na szczęście coś tam się znalazło w kasie cerkiewnego sklepiku.
Utrzymanie tego całego kompleksu kosztuje niemało. Kilkudziesięciu mnichów. Kilkuset pracowników. Sam prąd pożera 400 tysięcy rubli miesięcznie. Drewno na opał – dwa tysiące dziennie. Miesięczny koszt utrzymania klasztoru – tak mi powiedziano i tak to puszczam w obieg – dwa miliony rubli. Wedle kursu z połowy roku 2013 było to około 200 tysięcy złotych. Patrząc na ogrom klasztoru, wydaje się niewiele.
Przychód zapewniają głównie pielgrzymi, tłumni latem, a nieliczni zimą i jesienią. Zarobek jest też z produktów rolnych sprzedawanych w kilku moskiewskich supermarketach. Wzięciem cieszy się leczo, którego mnisi produkują pięć tysięcy słoików rocznie. Tłoczą nawet wino. Mówiąc między nami, pochodzi z południa, ale marka Nilowej Pustelni ma wartość sama w sobie, więc warto stosować taki mały kancik, choć lepiej nazwać to chwytem marketingowym. Na podobnej zasadzie mnisi sprzedają paprykę, którą sprowadzają z Krasnodaru.
Czy państwo coś daje? O brzęczącej monecie nic nie wiem, ale dary w naturze sam widziałem. Jednego dnia na dziedziniec, przed wejściem do głównej świątyni, zajechała ciężarówka. Na pace leżały drzwi, a właściwie wrota. Wysokie na cztery metry, szerokie na dwa z kawałkiem. Dźwigiem wyładowano