panice dopinamy plecaki. Ręce się trzęsą. Niby byliśmy spakowani, ale przecież zawsze się wyjmie kosmetyczkę, ręcznik i jeszcze jakiś drobiazg. Samochód wykopany. Podjazd przetarty. Gaz do dechy. Ksiądz Jan zygzakuje po naszej bocznej uliczce. Na głównej ubity śnieg, kamczacki standard, więc można pruć. Przyjeżdżamy czterdzieści minut przed odlotem.
Na lotnisku dantejskie sceny. Przez trzy dni nazbierało się pasażerów z kilkunastu samolotów. Moskiewski jest pierwszy w kolejce do odlotu. Ludzie szturmują barierki w nadziei, że jakoś się załapią.
Obsługa lotniska razem z policją blokują własną piersią wejście do hali odpraw. Groźby krzyżują się z błaganiami.
– Muszę lecieć…
– Nie mogę czekać…
– Już jestem spóźniony…
– Bądźcie ludźmi…
– Co to za porządki…
– Czyja to wina, nie moja…
– Co mnie obchodzi cyklon…
Nasze bilety, niby pługi śnieżne, żłobią tunel w tej ciżbie. Jeszcze kontrola bagażu, usadowienie się na swoim miejscu, poużalanie się nad tymi biedakami, którzy muszą tu zostać i czekać na swoje samoloty… I to jest już naprawdę koniec Kamczatki.
Ach, byłbym zapomniał. Andriej wygrał tamtą Berengiję w 2012 roku. Trzysta tysięcy rubli nagrody poszło na fundamenty nowego domu. Wygrał też w następnym roku i jeszcze w następnym. Za tę ostatnią zgarnął niebagatelne trzy miliony. Jeśli miałbym komuś zazdrościć, to właśnie jemu, bo zarabia na swoich marzeniach. I to gdzie? Na Kamczatce, która dla wszystkich innych wydaje się ostatnim miejscem do życia.
POLITYKA
Polityk w Rosji to facet poważny. Przynajmniej tak prezentuje się w mediach. Nie do pomyślenia jest, żeby Putin, Ziuganow, Miedwiediew, o Żyrinowskim już nie wspominając, pojawił się podczas kampanii wyborczej z uśmiechem. Nad jednym z archangielskich rond zawiesili wielki billboard, na którym rzeczony Żyrinowski ma taką minę, że człowiek odruchowo zwalnia i patrzy na licznik, czy aby nie przekroczył dozwolonej prędkości. Potem rozgląda się na boki, czy jedzie we właściwą stronę.
Z rosyjskimi rondami jest kłopot i Żyrinowski ma trochę racji, że patrzy na wyborców oraz na swoich kolegów polityków z wyrzutem. Jakiś czas temu, jeszcze za Miedwiediewa, wprowadzono zmiany w sposobie pokonywania rond. Wszystko dlatego, że polityk ten chciał mieć opinię reformatora i, oprócz wielu innych rzeczy, zajął się ruchem drogowym. Przemianował także milicję na policję z takim samym skutkiem, co ruch okrężny. Dotychczas odbywało się to tak, że przez rondo – w Rosji są one wielkie jak boiska piłkarskie – przechodziła droga główna z pierwszeństwem przejazdu. Kto wjechał na rondo z drogi podporządkowanej, musiał się zatrzymać i przepuścić wjeżdżającego z drogi głównej. Proste. Nieeuropejskie. System działał. Zmieniono go więc i upodobniono do europejskiego. Teraz pierwszeństwo ma pojazd na rondzie. No tak, ale ta zasada działa przyzwoicie, kiedy rondko jest małe, ma jeden pas ruchu i kierowca może ogarnąć je wzrokiem. Kiedy drugi koniec jest za horyzontem, sprawy się komplikują. Wjeżdżasz powoli, a tamten, który wjechał z drogi po prawej, zdążył się rozpędzić i wjeżdża w ciebie. Trzeba ostro hamować, będąc już na rondzie. To blokuje tych za mną. Słowem, lekki burdel. Ludziom się to nie spodobało. Reformę więc odwołano i jeździliśmy jak dawniej. Widać jednak Miedwiediew nie mógł usiedzieć bez ruchu na reformatorskim stołku i po kilku miesiącach wrócono do nowatorskiej koncepcji. Po co zatem odwoływano? Po to, żeby dać ludziom odetchnąć. Po co przywrócono? Po to, żeby było nowocześnie. A może na odwrót? Trudno powiedzieć.
Teraz będzie łatwiej sobie wyobrazić, co myśli kierowca, który walczy o życie na rondzie i przy okazji zapoznaje się z programem wyborczym Żyrinowskiego i jego surową mordą. Nic nie myśli.
Rosjanie w ogóle niechętnie rozmawiają o polityce. Ale też i ona w swej klasycznej postaci, czyli wspólnej dyskusji o wspólnych ważnych sprawach, tutaj nie istnieje. Jako żywo nie przypominam sobie żadnej sensownej telewizyjnej debaty na temat polityki zagranicznej. Złą prowadzi Putin grę czy dobrą? Jego sprawa, nie nasza! Mają nawet Rosjanie powiedzenie-usprawiedliwienie na tę swoją bierność: Im widnieje! Czyli: oni tam na górze wiedzą lepiej.
Weźmy tę nieszczęsną Ukrainę. Dwa lata temu byli Ukraińcy braćmi Słowianami, dziś są faszystami. Kalkulowała się ta zmiana Rosji? Takie dociekania zastrzeżone są dla kremlowskich gabinetów. Bo może tym na górze się kalkulowała, a nam na dole nie.
Rozprawa z rodzącym się ruchem dysydenckim także odbyła się przy pełnej aprobacie dołów. Może nie tyle aprobacie, co obojętności. Kazaliby nie aprobować, to byśmy nie aprobowali.
O pozostałych sprawach publicznych można pyskować, ile wlezie. Są nawet dyżurni chłopcy do bicia, na których w prasie i telewizji wylewa się każdego dnia kubły pomyj. To urzędnicy. Urzędnicy wymyślają nowe podatki. Nowe prawa. Nowe przepisy. Te wszystkie nowości są oczywiście do niczego.
Według Rosjanina bałagan, kradzież, korupcja i wszelkie zło powstają w taki oto sposób. Rano przychodzi urzędnik do roboty i myśli sobie, czym tu się zająć. Wypije herbatę, postawi komputerowego pasjansa, pogada i nagle doznaje olśnienia: zmienię zasady egzaminów na prawo jazdy. Wychodzą nowe rozporządzenia i zaraz okazują się nieżyciowe, po prostu głupie. Ludzie psioczą. I właśnie to psioczenie nazywa się polityką. Nikomu nie przyjdzie do głowy, że to on bywa tym urzędnikiem i wydaje rozporządzenia na polecenie z góry. Wtedy trzeba by zapytać, gdzie jest ta góra? Kto na samym wierzchu siedzi? Kto, do diabła, decyduje? Czyżby…
Kilkuletnie obcowanie z rosyjskimi mediami pozwoliło mi określić najwyższą rangę decydenta, który popełnia błędy. To generał-major. Tego stopnia lub jego cywilnego odpowiednika, czyli wiceministra, może sięgnąć medialna krytyka. Wyżej nie wolno. Wszystko, co złe, wymyślają generał-majorzy i niższe szarże. Dobre powstaje wyżej, ale jakoś nie zawsze może się przebić na dół.
Nikomu nie przyjdzie do głowy zapytać: a gdzie był nasz ukochany prezydent, gdy urzędnicy uchwalali te przepisy? Za jego plecami to zrobili? Wbrew niemu? Ot, swołocze. Gdyby wiedział, nie pozwoliłby. Słowem, stara bajka o dobrym carze. Prezydent Putin nie może zajmować się wszystkim. Nie da rady. I właśnie dlatego to i owo się nie udaje.
Niemniej prezydent próbuje. Najlepszym przykładem są jego coroczne spotkania z narodem. Takie spotkanie trwa ponad cztery godziny i omawia się na nim wszystkie problemy Rosji. Wygląda to tak, że pan prezydent siedzi za stołem i odpowiada na pytania prostego ludu. Mniejsza połowa zadaje pytania ze studia telewizyjnego, większa połowa łączy się przez telemost. Reszta narodu ogląda show w domu. Rozmawia się o wielkiej polityce, gazie łupkowym, stanie lotnictwa wojskowego, olimpiadzie w Soczi i kilku innych istotnych rzeczach. Do tych innych rzeczy zalicza się, na przykład, problem dziewczynki z wielodzietnej rodziny, która zamarzyła o placu zabaw koło domu. Prezydent uśmiechnął się i obiecał sprawdzić, co da się zrobić. Nazajutrz – o czym media nie omieszkały poinformować – pod domem pojawiła się ekipa budowlańców i ustawiła huśtawkę ze zjeżdżalnią. Inną sprawą do załatwienia okazały się problemy staruszki, którą krzywdziła administracja domu. Prezydent wyraził nadzieję, że ogląda ich prokurator generalny… Następnego dnia telewizja pokazała prokuratora generalnego oczekującego na babinę w holu prokuratury. I tak w cztery godziny załatwiono się z wieloma problemami. Jasne, że nie ze wszystkimi, ale z jedną milionową procenta na pewno. Na resztę nie starcza czasu. Ot i przyczyna, dlaczego czasem jest nie tak, jak być powinno.
Niewielu ludzi na Zachodzie uwierzyłoby, że prezydent wielkiego państwa zajmuje się huśtawką. Choć z drugiej strony przychodzi do głowy taka oto osobliwa myśl. Niech Francuz, Szwed i Gwatemalczyk (liczę, że niniejsza książka ukaże się w tych krajach) dowiedzą się, że głowa państwa kłopocze się podobnymi sprawami i niech