Jacek Matecki

Co wy wiecie o Rosji


Скачать книгу

część pasażerów wysiadła, a ja spłynąłem w dół. Na kolejnym postoju zrobiło się prawie pusto i do samej Świetlicy miałem pełen komfort. Siedziałem koło kierowcy i nawet zamieniłem z nim dwa zdania na temat braku kultury pasażerów.

      Od przystanku autobusowego trzeba przejść jeszcze kilometr piaszczystej drogi. Dla porządku dodam, że klasztor nazywa się Pustelnią Nila. Nil był mnichem, ascetą i pustelnikiem, który się tu osiedlił w 1528 roku, żeby uciec od marności tego świata. Umartwiał się w sposób wielce osobliwy. Nie kładł się i nie siadał. Spał, podparłszy się na dwóch kijach wsuniętych pod pachy. Niestety wytchnienia od ludzi nie zaznał, bo zaczęli się zbiegać do tego świętego męża i tak powstał klasztor. Klasztory prawosławne dzielą się na dwa rodzaje: misyjne i kontemplacyjne. W przeciwieństwie do chrześcijaństwa zachodniego nie ma tu zakonów o różnych regułach. Klasztory misyjne to takie, które otwierają się na świat zewnętrzny. Były i są ogniskiem cywilizacji i kultury w swoim rejonie. Nil chciał klasztoru kontemplacyjnego, gdzie mógłby oddawać się modlitwie, ale wyszło inaczej. Klasztor, który stworzył, stał się jednym z silniej oddziałujących centrów tego rodzaju na Rusi.

      Więcej opowiem przy innej okazji, bo oto nadchodzi ojciec Piotr. Wysoki, trzyma się po oficersku i jest po żołniersku jowialny. Wyraźnie coś tą zamaszystością i dziarskością maskuje. Za jakiś czas dowiem się, że jest chory na serce i czeka go poważna operacja. Odgaduje, że jestem zmęczony po podróży, więc prowadzi mnie do celi. Potem, powiada, pomyślimy o kolacji. Przekraczamy furtę klauzury. Za nią drugi dziedziniec zamknięty z każdej strony fasadami klasztornych budynków. Stąd kolejnymi bramami można przejść jeszcze dalej. Dziedziniec szybkim krokiem przecinają zmierzający w różnych kierunkach mnisi, furkocząc czarnymi habitami, które po rosyjsku nazywają się riasa.

      Wchodzimy do jednego z gmachów. Ciemny korytarz. Po obydwu stronach drzwi. Skojarzenie trochę więzienne. Otwierają się moje… Pokoik jak w tanim hotelu. Tapczan, szafka nocna, krzesło. Tycia łazienka. Małe okno wybite w metrowej grubości murze. Ojciec Piotr odchodzi do swoich zajęć.

      Coś się zaczyna ze mną dziać. Niby do ciszy jestem przyzwyczajony, tyle że co innego bzyczący miliardem komarów spokój lasu, szum brzegu morskiego czy głucha trwoga tundry. Tutejsza cisza nie jest zaprzeczeniem hałasu. Dookoła kręci się wielu ludzi. Nawet widzę ich za oknem, ale nikt i nic nie wydaje żadnych dźwięków. Nic do mnie nie dociera. Komórka straciła zasięg. Tutejsza cisza jest ciszą samą w sobie. Niepoznawalną.

      Kładę się na tapczanie. Po minucie wstaję. Rozpakowuję rzeczy. Dopiero teraz zauważam brak szafy. Widocznie niepotrzebna.

      Wpycham wszystko na powrót do wora. W łazience na zlewie zostawiam kosmetyczkę. Znów na tapczan i znów po minucie do pionu. Wpadam w panikę. Wyjść na zewnątrz? Jakoś nie wypada szwendać się po dziedzińcu między mnichami. Może pomyśleć o czymś?

      O czym? Ten spokój jest nienaturalny. Nie można się przy nim skupić. Jakbym leciał – przyplątała się do mnie ta lotnicza metafora – samolotem i nagle zgasły silniki.

      Na szczęście przychodzi ojciec Piotr i zabiera mnie na kolację. Przedstawia swojego asystenta, ojca Antoniego. Młody człowiek. Ten z kolei trzyma dystans, jakby bał się kontaktów z kimś z wielkiego świata.

      Przechodzimy przez dziedziniec. Stołówka jest dokładnie naprzeciw moich okien. Ładna mi stołówka. Sala długa na trzydzieści metrów z hakiem, wysoka na jakieś osiem. Przez całą jej długość ciągną się dwa rzędy masywnych drewnianych stołów. Na nich poustawiane w równych szeregach metalowe miski i kubki. Stu chłopa może się tu najeść i nikt nikomu nie będzie przeszkadzał. Trapeznaja nazywa się to pomieszczenie. W Polsce refektarz.

      Teraz jest pusto. Na końcu jednego stołu, tuż przy wejściu, nakryte dla czterech osób. Siadamy i oczom nie wierzę. Zdarzało mi się jadać dużo i smacznie, w eleganckich restauracjach, ale w takiej uczcie jeszcze nie uczestniczyłem.

      Łosoś surowy, łosoś wędzony, łosoś gotowany, ryby smażone, wędzone, gotowane, klopsiki z ryb, pierożki faszerowane grzybami, owocami, jagodami i serem, placuszki z jabłkami, grzybami, kasze, ziemniaki zasmażane i gotowane, adżyka, leczo, grzybki marynowane i solone, ogóreczki kiszone i solone, kapusta kiszona, czosnek kiszony, sery białe, miód, dżemy, konfitury, kompot, kwas chlebowy, wszystkiego chyba nie wymieniłem… Mięsa mnisi nie jadają.

      Półtora roku wcześniej stołowałem się w innym klasztorze. Inna trapeznaja, biesiadnicy, menu… Sto kilometrów na południowy wschód od Archangielska leżą Chołmogory. Jedno z ważniejszych miejsc dla prawosławia na północy. Samo miasto jeszcze w końcu XVI wieku było stolicą północy. Wtedy Archangielsk nazywał się Nowymi Chołmogorami. Tu mieściła się siedziba północnego biskupa i tu powstał olbrzymi klasztor, który promieniował na całe Pomorze.

      Dziś to ruina, tak zresztą jak miejscowość wokół niego. Bolszewicy systematycznie niszczyli klasztor i świątynie. Gdy przyszli, zabrali się z właściwą sobie zajadłością do profanowanie tego miejsca. Założyli tu pierwszy w kraju robotników i chłopów łagier. Nie Sołowki – jak podaje literatura przedmiotu – mają ten wątpliwy zaszczyt, a właśnie Chołmogory. Stąd poszedł transport pionierów Archipelagu Gułag na Wyspy Sołowieckie, by założyć tam słynną na cały kraj katownię. Znajdzie się i polski akcent, bowiem zastępcą naczelnika łagru był niejaki Kwieciński, który – powołuję się na informacje uzyskane od archangielskiego historyka – kiedy naszła go chandra, dla poprawy nastroju zabijał kilku więźniów.

      Dziś tę chołmogorską ruinę dźwiga ku górze jeden człowiek, ojciec Leontij. Do pomocy ma dwóch rozbitków życiowych, którzy dopłynęli tu z odległych rejonów Rosji. Za łyżkę strawy, kąt do spania i Słowo Boże pomagają w odbudowie. Z dawnych olbrzymich gmachów, które można obejrzeć na zdjęciach w skromnym muzeum, pozostały gołe ściany głównej cerkwi i dwa niewielkie budyneczki. Ojciec Leontij ma także w swoim komputerze króciutki film z roku 1919 nakręcony przez… Kanadyjczyków, którzy walczyli tu z bolszewikami. Chołmogory to była moja pierwsza wizyta w prawosławnym klasztorze. Ojciec Leontij oprowadził, pokazał, wytłumaczył. Jakiś czas później wpadłem znowu, żeby pooddychać atmosferą tego miejsca i popatrzeć, co się zmieniło i jak sobie radzi człowiek, który bliski jest ideału mnicha. Odważyłem się zapytać, czy można będzie jeszcze zajrzeć i pomieszkać tu przez jakiś czas. Nie ma problemu. Znajdzie się nawet pokój. Przyjechałem podczas postu.

      Najpierw pomocnicy zaprowadzili mnie do pokoju gościnnego. Wyszliśmy z budynku, w którym mieszkał ojciec Leontij i pomostem z desek ruszyliśmy w stronę piętrowego baraku. To, jak mi wyjaśniono, pozostałość po kołchozowym majątku, który państwo przekazało cerkwi. Barak wygląda tak sobie. Większość okien zabita dechami.

      W środku jeszcze gorzej. Na parter w ogóle nie można się dostać, bo wszystko zawalone kłębowiskiem rozbitych mebli, beczek, dech i czym tam jeszcze. Po rozchwierutanych schodach idziemy na górę. Tam trochę lepiej – biegnącym na przestrzał korytarzem da się przejść, jeśli uważać, na co się stąpa. W mijanych pokojach piętrzą się ławki i łóżka. Wcześniej była tu szkoła z internatem. Przez szpary w deskach sączy się światło, tworząc nastrój niezłej scenografii do średniej klasy horroru. Jutro zrobię tu jedno z moich najlepszych rosyjskich zdjęć.

      Pokój znajduje się na końcu korytarza. Nocą, o czym lojalnie uprzedzał mnie ojciec Leontij, jest ciemno. Prąd doprowadzono jedynie do mojego pokoju. Oczywiście dostanę latarkę, bo gdyby wypadło mi iść do toalety, to bez niej mógłbym pobłądzić.

      – Czyli będę tu sam?

      Brak odpowiedzi stanowił aż nadto wymowną odpowiedź. Sam w takiej wielkiej budzie? Ludzie kochane, toż ja tu skonam ze strachu… Trzymam jednak fason. Wreszcie otwierają moją komnatę. Trzy łóżka z materacami, stół i krzesło! Centymetr kurzu na wszystkim.

      – Kolacja za godzinę – poinformował jeden z pomocników.

      – To