sierżanci mają szpady, a oni nam ich nie pożyczą.
– Obejdziemy się bez szpad.
– Czymże będziecie się bili?
Dziecko wskazało młodemu matematykowi cyrkiel, którym przed chwilą jeszcze robił swoje równania.
– Moje dziecko – rzekł Bonaparte – rana zadana cyrklem jest niebezpieczna.
– Tym lepiej – odparł Ludwik – ja go zabiję.
– A jeśli on zabije ciebie?
– Wolę śmierć, niż życie z tym niezmazanym policzkiem.
Bonaparte nie nalegał więcej; lubił odwagę instynktownie; odwaga młodego kolegi spodobała mu się.
– Niech i tak będzie! – rzekł. – Pójdę powiedzieć Valence'owi, że chcesz się z nim bić, ale jutro.
– Dlaczego jutro?
– Zastanowisz się przez noc.
– I do jutra Valence będzie mnie uważał za podłego!
Potrząsając głową, dodał:
– To za długo do jutra.
I zwrócił się ku drzwiom.
– Dokąd idziesz? – spytał Bonaparte.
– Pójdę zapytać innego kolegi, czy zechce być moim przyjacielem.
– A więc ja już nim nie jestem?
– Nie jesteś, skoro uważasz mnie za podłego.
– Dobrze więc – rzekł Bonaparte, wstając.
– Idziesz?
– Idę.
– Zaraz?
– Zaraz.
– Przepraszam cię! – zawołało dziecko. – Nie przestałeś być moim przyjacielem.
I chłopiec rzucił mu się na szyję, płacząc.
Były to pierwsze łzy od chwili otrzymania policzka.
Bonaparte udał się do Valence'a i wyjaśnił mu poważnie misję, jaką został obarczony.
Valence był wysokim, siedemnastoletnim chłopcem, mającym już brodę i wąsy. Wyglądał na lat dwadzieścia.
Nadto był o głowę wyższy od dziecka.
Valence odparł, że Ludwik pociągnął go za harcap, jak za sznur do dzwonka – noszono wówczas harcapy – że uprzedzał dwukrotnie, aby tego nie robił, ale Ludwik nie usłuchał.
Pociągnął po raz trzeci i wtedy, widząc w nim tylko urwisa, obszedł się z nim, jak z urwisem.
Bonaparte zakomunikował odpowiedź Valence'a Ludwikowi, który odparł, że pociągnąć kolegę za harcap to figiel, zaś uderzyć kogoś w twarz to obelga.
Upór wytwarzał w trzynastoletnim dziecku logikę trzydziestoletniego mężczyzny.
Nowoczesny Popiliusz powrócił z wyzwaniem do Valence'a.
Młodzieniec był bardzo zakłopotany; nie mógł, nie chcąc się ośmieszyć, bić się z dzieckiem; jeśli się będzie bił i zrani chłopca, popełni czyn ohydny; jeśli zaś zostanie zraniony, nie pocieszy się nigdy w życiu.
Wszelako, na skutek uporu Ludwika, który nie chciał ustąpić pod żadnym pozorem, sprawa stawała się poważna.
Zwołano radę starszych, jak zwykło się czynić w doniosłych okolicznościach.
Rada starszych orzekła, że żaden z nich nie może się bić z dzieckiem; ale skoro to dziecko upiera się, żeby je uważano za młodzieńca, Valence powie mu wobec wszystkich kolegów, że przykro mu, iż się uniósł i potraktował go jak dziecko i że odtąd uważać go będzie za młodzieńca.
Posłano po Ludwika, który czekał w pokoju przyjaciela; wprowadzono go między starszych kolegów, którzy stali kołem na dziedzińcu.
Valence, któremu koledzy po długiej naradzie między sobą, mającej na celu uratowanie honoru dużych wobec małych, podyktowali rodzaj przemowy, oświadczył Ludwikowi, że jest zrozpaczony, tym, co się stało, że obszedł się z nim stosownie do jego wieku a nie według jego inteligencji i odwagi, że go prosi, by chciał mu wybaczyć to uniesienie i podał mu rękę na znak, że puścił wszystko w niepamięć.
Ale Ludwik potrząsnął głową.
– Słyszałem – odparł – jak mój ojciec, który jest pułkownikiem, mówił pewnego razu, że kto dostaje policzek i nie pojedynkuje się, jest podły. Jak tylko zobaczę się z ojcem, zapytam go, czy ten, kto wymierza policzek i przeprasza, nie chcąc się pojedynkować, nie jest podlejszy od tego, który policzek otrzymał.
Młodzieńcy spojrzeli po sobie, ale opinia powszechna była przeciw pojedynkowi, który byłby podobny do zabójstwa i młodzieńcy jednogłośnie, nie wyłączając Bonapartego, zapewnili dziecko, że powinno zadowolić się tym, co powiedział Valence, albowiem stanowiło to wyraz opinii powszechnej.
Ludwik odszedł blady z gniewu i nadąsany na swego dużego przyjaciela który – jak mu oświadczył z niezmąconą powagą – zlekceważył sprawę jego honoru. Nazajutrz, podczas lekcji matematyki w klasie dużych, Ludwik wsunął się cichaczem gdy Valence rozwiązywał zadanie na tablicy, zbliżył się doń niepostrzeżenie, wszedł na stołek, by dosięgnąć do jego twarzy i oddał mu policzek, który otrzymał dnia poprzedniego.
– Masz – rzekł – teraz skwitowaliśmy się, a ja mam nadto twoje przeprosiny; bo ja cię przepraszać nie będę, możesz być spokojny.
Skandal był niesłychany; stało się to w obecności profesora, który musiał złożyć raport gubernatorowi szkoły, margrabiemu Tyburcjuszowi Valence'owi.
– Ten zaś, który nie znał faktów poprzedzających policzek, jaki otrzymał jego bratanek, kazał sprowadzić delikwenta i wypaliwszy mu surową naganę oznajmił, że nie jest już uczniem szkoły i że tego samego dnia jeszcze ma się przygotować do powrotu do Bourgu, do matki.
Ludwik odpowiedział, że za dziesięć minut spakuje rzeczy a za kwadrans nie będzie go już w szkole.
O policzku, jaki sam otrzymał, nie wspomniał słowa.
Odpowiedź wydała się margrabiemu Tyburcjuszowi Valence'owi więcej niż nieprzystojna. Miał wielką ochotę skazać zuchwalca na tydzień kozy, ale nie mógł jednocześnie wsadzić go do kozy i wyrzucić ze szkoły.
Dano dziecku dozorcę, który miał mu towarzyszyć do poczty, jadącej do Mâcon; panią de Montrevel zaś miano uprzedzić żeby oczekiwała syna, gdy wysiądzie z karety pocztowej. Bonaparte spotkawszy chłopca w towarzystwie dozorcy zapytał go, co ma znaczyć ta straż obok jego osoby.
– Odpowiedziałbym panu, gdyby pan był jeszcze moim przyjacielem – odparło dziecko – ale pan już nim nie jest; dlaczego więc niepokoi się pan tym, co mnie spotyka dobrego lub złego?
Bonaparte skinął na dozorcę, który wyszedł przed drzwi, gdy Ludwik pakował rzeczy.
I Bonaparte dowiedział się, że dziecko wydalono ze szkoły.
Kara była poważna, przyprawiłaby o rozpacz całą rodzinę i mogła zniweczyć przyszłość młodszego kolegi.
Bonaparte szybko (energia była jedną z jego cech charakterystycznych) postanowił zażądać posłuchania u gubernatora, zaleciwszy dozorcy, żeby nie naglił Ludwika do odjazdu. Bonaparte był uczniem doskonałym, bardzo lubianym w szkole i bardzo cenionym przez margrabiego Tyburcjusza Valence'a, który wysłuchał jego prośby.
Wprowadzony do gubernatora, opowiedział mu wszystko i, nie oskarżając bynajmniej Valence'a, usiłował uniewinnić Ludwika.
– Czy to, co pan mi tu opowiada, jest istotnie