nie pańska rzecz, milordzie.
– Jak to nie moja rzecz?
– Nie; pan de Barjols jest obrażony i do niego należy wybór broni.
– A więc pan przyjmie broń, którą on zaproponuje?
– Nie ja, lecz pan w moim imieniu, skoro pan robi mi ten zaszczyt, że chce być moim sekundantem.
– A jeśli on wybierze pistolety, na jaką odległość i jak chce się pan bić?
– To już twoja rzecz, milordzie, nie moja. Nie wiem, czy taki jest zwyczaj w Anglii, ale we Francji przeciwnicy nie wtrącają się do niczego. Sekundanci układają warunki, a to, co oni postanowią, jest nie do podważenia.
– A zatem i to, co ja postanowię, będzie ważne?
– Najzupełniej, milordzie.
Anglik skłonił się.
– Godzina i miejsce spotkania?
– O, jak najprędzej; już dwa lata nie widziałem rodziny i przyznam się panu, że pilno mi ucałować ich wszystkich.
Anglik spojrzał na Rolanda z pewnym zdumieniem; mówił z taką pewnością siebie, jak gdyby z góry wiedział, że nie zostanie zabity.
W tejże chwili zapukano do drzwi i głos gospodarza zapytał:
– Czy można wejść?
Roland odpowiedział twierdząco; drzwi otworzyły się i gospodarz wszedł, trzymając w ręce kartę wizytową, którą podał gościowi.
Młodzieniec wziął kartę i przeczytał: "Karol de Valensolle".
– Od pana Alfreda de Barjolsa – rzekł gospodarz.
– Dobrze! – odparł Roland.
Podając kartę Anglikowi, dodał:
– Proszę, to już pańska sprawa; nie mam potrzeby widzieć się z tym panem, skoro tutaj nie jesteśmy już obywatelami… Pan de Valensolle jest świadkiem pana de Barjolsa, pan zaś jest moim świadkiem; ułóżcie sprawę między sobą. Tylko – dodał młodzieniec, ściskając za rękę Anglika i wpatrując się w niego bystro – proszę pana usilnie, traktujcie sprawę poważnie; odrzucę wasze warunki jeśli się okaże, że obaj możemy pozostać na placu boju.
– Niech pan będzie spokojny – rzekł Anglik – postąpię, jak gdyby chodziło o mnie.
– Doskonale, gdy ułożycie warunki, niech pan wróci tutaj. Nie ruszę się, będę czekał.
Sir John wyszedł z gospodarzem; Roland usiadł, obrócił krzesło w stronę przeciwną i znalazł się znów przed biurkiem.
Wziął pióro i zaczął pisać.
Gdy sir John powrócił, Roland, napisawszy dwa listy, adresował trzeci.
Skinął ręką na Anglika na znak, żeby zaczekał, dokończył pisanie adresu, zamknął list i odwrócił się.
– I cóż – spytał – wszystko załatwione?
– Tak – odparł Anglik – i to bez żadnych trudności; ma pan do czynienia z prawdziwym dżentelmenem.
– Tym lepiej! – rzekł Roland.
– Pojedynkujecie się za dwie godziny, przy wodotrysku Vaucluse – cudowna miejscowość – na pistolety, idąc wzajemnie ku sobie, każdy może strzelać do woli i iść w dalszym ciągu po strzale przeciwnika.
– Na honor, sir Johnie, trudno o lepsze warunki. Czy pan tak wszystko ułożył?
– Ja i świadek pana de Barjolsa, pański przeciwnik bowiem wyrzekł się wszystkich przywilejów obrażonego.
– A broń?
– Ofiarowałem swoje pistolety; zostały przyjęte, na moje słowo honoru, że są nieznane zarówno panu jak i panu de Barjolsowi; są doskonałe, ręczę za nie.
– A więc za dwie godziny?
– Tak; powiedział mi pan, że się panu śpieszy.
– I to bardzo. Jak daleko stąd do owej cudownej miejscowości?
– Stąd do Vaucluse?
– Tak.
– Cztery mile.
– Droga potrwa półtorej godziny, nie mamy czasu do stracenia; trzeba zatem załatwić rzeczy nudne, żeby pozostała nam już tylko rozrywka.
Anglik spojrzał na młodzieńca ze zdumieniem.
Roland nie zwrócił uwagi na to spojrzenie.
– Oto trzy listy – rzekł -jeden dla pani de Montrevel, mojej matki, drugi dla panny de Montrevel, mojej siostry, trzeci dla obywatela Bonaparte, mojego generała. Jeśli padnę w pojedynku, wyśle je pan po prostu pocztą. Czy nie będzie to zbyt kłopotliwe?
– Jeśli to nieszczęście nastąpi, wręczę listy osobiście. Gdzie mieszka pańska rodzina?
– W Bourgu, głównym mieście departamentu Ain.
– To blisko stąd – odparł Anglik. – Co zaś do generała Bonaparte, pojadę, jeśli zajdzie potrzeba do Egiptu. Byłbym niesłychanie rad zobaczyć generała Bonaparte.
– Jeśli zechcesz, jak mówisz, milordzie, wręczyć mu list osobiście, nie będziesz miał potrzeby odbywać takiej długiej drogi; za trzy dni generał będzie w Paryżu.
– Ooo! – rzekł Anglik, nie okazując najmniejszego zdziwienia. – Tak pan sądzi?
– Jestem tego pewien – odparł Roland.
– To istotnie człowiek nadzwyczajny, ten generał Bonaparte. A teraz, panie de Montrevel, czy ma pan jeszcze jakieś polecenia dla mnie?
– Tylko jedno, milordzie.
– Nawet kilka.
– Nie, dziękuję, jedno, ale bardzo ważne.
– Słucham.
– Jeśli zostanę zabity… ale wątpię, żeby mi się to udało.
Sir John spojrzał na Rolanda tym samym zdziwionym wzrokiem, jaki już kilkakrotnie nań skierował.
– Jeśli zostanę zabity – powtórzył Roland – bo, ostatecznie, trzeba wszystko przewidzieć…
– Tak, jeśli zostanie pan zabity…
– Posłuchaj uważnie, milordzie, bo zależy mi na tym bardzo, żeby stało się tak, jak panu powiem.
– Stanie się tak, jak pan powie – odparł sir John. – Jestem człowiekiem bardzo sumiennym.
– Jeśli zostanę zabity – powtórzył raz jeszcze Roland, kładąc dłoń na ramieniu swego sekundanta, jak gdyby chcąc lepiej wrazić w jego pamięć polecenie, jakie mu dać zamierzał – złoży pan moje zwłoki, tak jak będą ubrane, nie pozwalając, żeby ktokolwiek ich dotknął, w trumnę ołowianą, którą każe pan zalutować w swojej obecności. Trumnę ołowianą wstawi pan do dębowej, którą również każe pan zamknąć w swojej obecności. A potem wyśle pan to wszystko do mojej matki, o ile nie będzie pan wolał wrzucić tego do Rodanu, co pozostawiam panu do swobodnego wyboru, byleby tylko zostało wrzucone.
– Skoro zabieram list – odparł Anglik – mogę też zabrać i trumnę, nie sprawi mi to najmniejszego kłopotu.
– Milordzie, jesteś stanowczo człowiekiem nieocenionym – zawołał Roland, wybuchając swoim osobliwym śmiechem – i to Opatrzność na pewno zesłała mi pana. A teraz w drogę, milordzie, w drogę!
Wyszli z pokoju Rolanda. Pokój sir Johna był na tym samym piętrze. Anglik wszedł do siebie po broń, Roland czekał w korytarzu.
Po kilku sekundach sir John ukazał się, niosąc