Aleksander Dumas

Towarzysze Jehudy


Скачать книгу

i że bankierzy kartagińscy, którzy się z nimi poróżnili, posyłali mu pieniądze? Nie, wojna karmiła wojnę, system Morgana, obywatelu. Przejdźmy do Cezara. A! Cezar to rzecz inna. Wyrusza z Hiszpanii z jakimiś trzydziestoma milionami długów, jedzie do Galii, pozostaje przez dziesięć lat u naszych przodków. Przez ten czas posyła przeszło sto milionów do Rzymu, wraca przez Alpy, przekracza Rubikon, idzie prosto na Kapitol, wyłamuje wrota świątyni Saturna, gdzie przechowywany jest skarb, bierze z niego na swoje potrzeby prywatne, a nie rzeczypospolitej, trzy tysiące liwrów w szatabach złota i umiera. On, którego wierzyciele dwadzieścia lat przedtem nie chcieli wypuścić z domku na Suburze, pozostawia dwa czy trzy tysiące sestercji na głowę każdego obywatela, dziesięć czy dwanaście milionów Kalpurnii i trzydzieści czy czterdzieści milionów Oktawiuszowi. Znów system Morgana, z tą tylko różnicą, że Morgan, jestem pewien, umrze nie ruszywszy na swój rachunek pieniędzy Gallów ani złota Kapitolu. Teraz przeskoczmy tysiąc osiemset lat i weźmy generała Buonaparté…

      I młody arystokrata, jak zwykli byli czynić wrogowie zwycięzcy Włoch, położył nacisk na u, które Bonaparte wyrzucił ze swego nazwiska, i na e, nad którym wykreślił akcent. – Rozdrażniło to Rolanda, który poruszył się, jak gdyby chciał się rzucić naprzód, ale towarzysz go powstrzymał.

      – Daj pokój – rzekł – daj pokój, Rolandzie; jestem pewien, że obywatel Barjols nie powie, iż generał Buonaparté, jak go nazywa, jest złodziejem.

      – Nie, tego nie powiem; ale jest przysłowie włoskie, które mówi to za mnie.

      – Jakież to przysłowie? – spytał generał, uprzedzając towarzysza, i tym razem zwrócił na młodego arystokratę spojrzenie spokojne i głębokie.

      – Brzmi w swej prostocie: Francesi non sono tutti ladroni, ma buona parte. Co znaczy: "Nie wszyscy Francuzi są złodziejami, ale…" – Znaczna część? – przerwał Roland.

      – Tak, ale Buonaparté – odparł Alfred de Barjols.

      Zaledwie zuchwały arystokrata powiedział te słowa, talerz, którym bawił się Roland, wysunął się z jego rąk i uderzył prosto w twarz de Barjolsa.

      Kobiety krzyknęły, mężczyźni powstali. Roland wybuchnął swoim zwykłym nerwowym śmiechem i opadł na krzesło.

      Młody arystokrata zachował spokój, mimo że krew sączyła się spod jego brwi i spływała na policzek.

      W tejże chwili wszedł konduktor, mówiąc według zwykłej formuły:

      – Obywatele podróżni, wsiadać!

      Podróżni, którym pilno było oddalić się od miejsca starcia, jakiego byli świadkami, rzucili się ku drzwiom.

      – Przepraszam pana – rzekł Alfred de Barjols do Rolanda – mam nadzieję, że pan nie jedzie dyliżansem?

      – Nie, panie, jadę ekstrapocztą; ale niech pan będzie spokojny, zostaję.

      – I ja również – rzekł Anglik. – Wyprzegnąć konie, nie jadę.

      – A ja jechać muszę – rzekł z westchnieniem młody brunet, którego Roland tytułował generałem – wiesz dobrze, że trzeba, mój drogi, i że moja obecność jest tam niezbędna. Ale przysięgam ci, że nie opuszczałbym cię tak, gdybym mógł postąpić inaczej… Gdy to mówił, jego głos, zazwyczaj ostry i metaliczny, zdradzał wielkie wzruszenie. Roland, wprost przeciwnie, nie posiadał się z radości; rzekłbyś, iż ta wojownicza natura rozkoszowała się grożącym niebezpieczeństwem, którego może nie wywołał, ale którego nie starał się też uniknąć.

      – Generale – rzekł – mieliśmy się rozstać w Lugdunie, skoro dałeś mi łaskawie miesięczny urlop, bym mógł odwiedzić rodzinę w Bourgu. Skrócimy naszą wspólną podróż o jakie sześćdziesiąt mil. Spotkamy się w Paryżu. Tylko pamiętaj, generale, gdybyś potrzebował człowieka oddanego, który się nie dąsa, pomyśl o mnie.

      – Bądź spokojny, Rolandzie – odparł generał.

      Spojrzał bacznie na dwóch przeciwników.

      – Przede wszystkim, Rolandzie – rzekł do towarzysza tonem niewymuszonej tkliwości – nie pozwól się zabić; ale, jeśli to możliwe, nie zabijaj też swego przeciwnika. Ten młodzieniec jest człowiekiem serca i chcę, gdy nadejdzie czas, mieć za sobą wszystkich ludzi posiadających serce.

      – Zrobię, co będzie można, generale, bądź spokojny.

      W tejże chwili gospodarz ukazał się w progu.

      – Ekstrapoczta do Paryża czeka – rzekł.

      Generał wziął kapelusz i laskę, złożone na krześle; Roland zaś z obnażoną głową wyszedł za nim, żeby widziano, iż nie zamierza wyjechać wraz z towarzyszem.

      Toteż Alfred de Barjols nie sprzeciwiał się bynajmniej jego wyjściu. Zresztą łatwo było domyślić się, że przeciwnik należał raczej do tych, którzy szukają kłótni, niż do tych, którzy ich unikają.

      Roland towarzyszył generałowi do pojazdu.

      – Przykro mi – rzekł ten ostatni, wsiadając – że cię zostawiam tu samego, Rolandzie, bez przyjaciela, który mógłby ci służyć za świadka.

      – Nie troszcz się o to generale; świadek znajdzie się zawsze. Nie brak i nie braknie nigdy ludzi ciekawych, którzy zechcą widzieć jak człowiek zabija człowieka.

      – Do widzenia, Rolandzie; słyszysz, nie mówię ci: żegnam, tylko: do widzenia!

      – Tak, drogi generale – odparł młodzieniec głosem rozrzewnionym prawie – słyszę i dziękuję ci bardzo.

      – Przyrzeknij, że mi doniesiesz, skoro tylko sprawa będzie skończona, albo że każesz do mnie napisać, gdybyś sam pisać nie mógł.

      – O! Nie obawiaj się, generale; najdalej za cztery dni otrzymasz ode mnie list – odparł Roland.

      Po czym dodał z głęboką goryczą:

      – Czy nie zauważyłeś, generale, że zawisło nade mną fatum, które nie pozwala mi umrzeć?

      – Rolandzie! – zawołał tonem surowym – Znów!…

      – Nic, nic – odparł młodzieniec, potrząsając głową i usiłując nadać twarzy pozór niefrasobliwej wesołości, która była niewątpliwie zwykłym wyrazem jego oblicza, zanim spotkało go nieznane nieszczęście, sprawiające, że, choć taki młody, już pragnął śmierci. – Ale, słuchaj: postaraj się dowiedzieć, jak to się dzieje, że w chwili, kiedy prowadzimy wojnę z Anglią, Anglik spaceruje sobie po Francji z taką swobodą, jak gdyby był u siebie.

      – Dobrze, dowiem się.

      – W jaki sposób?

      – Nie wiem. Ale skoro panu przyrzekam, że się dowiem, będę wiedział, choćbym miał zapytać o to jego samego.

      – A więc raz jeszcze do widzenia i uściskaj mnie.

      Roland, w porywie gorącej wdzięczności, rzucił się na szyję temu, który dał mu pozwolenie.

      – Generale! – zawołał. – Jakiż byłbym szczęśliwy… gdybym nie był taki nieszczęśliwy!

      Generał spojrzał na niego z głębokim przywiązaniem.

      – Opowiesz mi kiedyś o swoim nieszczęściu, nieprawdaż, Rolandzie? – rzekł.

      Roland wybuchnął bolesnym śmiechem.

      – O nie – odparł – wyśmiałbyś mnie, generale.

      Generał spojrzał na niego takim wzrokiem, jak gdyby patrzył na wariata.

      – Trudno – rzekł – trzeba brać ludzi takimi, jakimi są.

      – Zwłaszcza, gdy nie są takimi, jakimi się wydają.

      – Bierzesz