się, jak pragniesz.
– Gdzie znajdę pana w Paryżu?
– W moim domu, przy ulicy de la Victoire a może…
– Może…
– Kto wie? Może w Luksemburgu!
Cofnął się w głąb pojazdu, jak gdyby żałował, że powiedział tak wiele nawet temu, którego uważał za najlepszego przyjaciela.
– Droga do Orange! – krzyknął do pocztyliona. – Co koń wyskoczy.
Pocztylion, który czekał tylko na rozkaz, zaciął konie. Pojazd potoczył się szybko, z łoskotem grzmotu i zniknął za bramą, wiodącą do Oulle.
ANGLIK
Roland, potrząsając głową, jakby chcąc otrząsnąć z czoła chmurę, która je zasnuła, powrócił do hotelu i zażądał pokoju.
– Zaprowadź pana pod nr 3 – rzekł gospodarz do jednej z pokojówek.
Pokojówka zdjęła klucz, zawieszony na długiej tablicy z czarnego drzewa, gdzie widniały dwa szeregi białych numerów, i dała znak młodemu podróżnemu, że może iść za nią.
– Proszę mi przysłać na górę papier, pióro i atrament – rzekł Roland do gospodarza – a jeśli pan de Barjols zapyta o mnie, proszę mu podać numer mojego pokoju.
Gospodarz przyrzekł, że zastosuje się do tych poleceń, a Roland, gwiżdżąc Marsyliankę, poszedł za pokojówką.
W pięć minut później siedział przy stole, mając przed sobą papier, pióro i atrament, i zabierał się do pisania.
Ale w chwili, gdy zamierzał nakreślić pierwszą literę, zapukano trzy razy do jego drzwi.
– Proszę wejść – rzekł, obracając na jednej z tylnych nóg fotel, na którym siedział, by zwrócić twarz do wchodzącego. Przypuszczał, że mógł to być tylko pan de Barjols albo jeden z jego przyjaciół.
Drzwi otworzyły się ruchem miarowym, jakby mechanicznie, i w progu stanął Anglik.
– A! – zawołał Roland, uradowany wizytą, ze względu na polecenie, od generała otrzymane. – To pan?
– Tak – odparł Anglik – to ja.
– Witam pana serdecznie.
– Ooo! Tym lepiej, że mnie pan serdecznie wita, bo nie wiedziałem, czy przyjść.
– A to dlaczego?
– Z powodu Abukiru.
Roland roześmiał się.
– Były dwie bitwy pod Abukirem – rzekł – ta, którą przegraliśmy i ta, w której zostaliśmy zwycięzcami.
– Z powodu tej, którą przegraliście.
– Ludzie się biją, zabijają, mordują wzajemnie na polu bitwy; ale to nie przeszkadza im bynajmniej witać się uściskiem dłoni, gdy się spotykają na gruncie neutralnym. Powtarzam panu zatem, że witam serdecznie, zwłaszcza, jeżeli pan zechce mi powiedzieć, co pana tu sprowadza.
– Dziękuję; przede wszystkim, niech pan to przeczyta.
I Anglik wydobył z kieszeni papier.
– Co to? – spytał Roland.
– Mój paszport.
– Co mnie obchodzi pański paszport? Nie jestem żandarmem.
– Nie; ale ponieważ przychodzę ofiarować panu swoje usługi, może pan nie zechciałby ich przyjąć, gdyby pan nie wiedział, kim jestem.
– Pan mnie swoje usługi?
– Tak jest; ale niech pan czyta.
I Roland czytał:
"W imieniu Rzeczypospolitej Francuskiej, Komitet Wykonawczy poleca, by pozwolono sir Johnowi Tanlay'owi, esq., przebywać swobodnie na całym obszarze Rzeczypospolitej i, w razie potrzeby, nie odmawiać mu opieki i pomocy.
Podpisano: Fouché".
– A niżej, proszę.
"Polecam szczególnie, komu należy, sir Johna Tanlay'a, jako filantropa i przyjaciela wolności.
Podpisano: Barras".
– Przeczytał pan?
– Tak, przeczytałem; no i co?…
– Mój ojciec, lord Tanlay, oddał usługi panu Barrasowi, dlatego to pan Barras pozwala, żebym wędrował po Francji. Jestem bardzo zadowolony, że mogę to robić, bawię się doskonale.
– Tak, pamiętam; raczył pan powiedzieć nam to już przy stole.
– Powiedziałem, prawda; powiedziałem także, iż bardzo lubię Francuzów.
Roland skłonił się.
– A zwłaszcza generała Bonaparte – ciągnął dalej sir John.
– Pan lubi bardzo generała Bonaparte?
– Podziwiam go; to wielki, bardzo wielki człowiek.
– Dalibóg, żałuję sir Johnie, że on nie słyszy tych słów, przez Anglika wypowiedzianych.
– Ooo! Nie powiedziałbym tego w jego obecności.
– Dlaczego?
– Nie chciałbym, żeby przypuszczał, że mówię to, by mu się przypodobać. Mówię to, bo takie jest moje mniemanie.
– Nie wątpię, milordzie – rzekł Roland, który nie rozumiał, dokąd Anglik zmierza, a dowiedziawszy się z paszportu, co chciał wiedzieć, zachowywał się powściągliwie.
– A gdy zobaczyłem – ciągnął dalej Anglik z niezmąconą flegmą – że pan staje w obronie generała Bonaparte, sprawiło mi to przyjemność.
– Istotnie?
– Wielką przyjemność – zapewnił Anglik, potwierdzając słowa skinieniem głowy.
– Tym lepiej.
– Ale, gdy zobaczyłem, że rzucił pan talerz w głowę pana Alfreda de Barjolsa, sprawiło mi to przykrość.
– Sprawiło ci to przykrość, milordzie? A to z jakiego powodu?
– Bo w Anglii dżentelmen nie rzuca talerzem w głowę dżentelmena.
– Milordzie – rzekł Roland, wstając i marszcząc brwi – czy pan przypadkiem nie przyszedł, żeby mi prawić morały?
– O nie; przyszedłem, żeby pana zapytać, czy ma pan może kłopot ze znalezieniem sekundanta?
– Wyznaję szczerze, że w chwili, gdy pan zapukał do drzwi, zastanawiałem się właśnie, kogo o tę przysługę poprosić.
– Mnie. Jeśli pan zechce, będę pańskim sekundantem.
– Ach, na honor! Przyjmuję i to z wdzięcznym sercem! – zawołał Roland, podając mu rękę. – Dziękuję.
Anglik skłonił się.
– A teraz – odezwał się znów Roland – miałeś tyle taktu, milordzie, że zanim ofiarowałeś mi swoje usługi powiedziałeś mi, kim jesteś. Skoro te usługi przyjmuję i pan powinien wiedzieć, kim ja jestem.
– Ooo! Jak pan zechce.
– Nazywam się Ludwik de Montrevel; jestem adiutantem generała Bonaparte.
– Adiutantem generała Bonaparte! Bardzo mi przyjemnie.
– Wytłumaczy to panu, dlaczego wziąłem, trochę może za gorąco, w obronę mego generała.
– Nie, nie za gorąco; tylko talerz…
– Tak, wiem dobrze, wyzwanie mogłoby obejść się bez talerza.