tam mówisz, Kisielu! Król – jako król, ale wy, królewięta, kniaziowie, szlachta, nabroiliście mnogo. I ty, Kisielu, kość z kości naszych, odszczepiłeś się od nas, a z Lachy przestajesz. Dosyć nam twego gadania, bo szablą dostaniem, czego nam trzeba.
Wojewoda spojrzał ze zgorszeniem w oczy Chmielnickiego.
– W takiej to ryzie, hetmanie, utrzymujesz swoich pułkowników?
– Milcz, Dziedziała! – zawołał hetman.
– Milcz, milcz! Upił się, choć rano! – powtórzyli inni pułkownicy. – Poszedł precz, bo za łeb wyciągniem!
Dziedziała chciał dłużej huczeć, ale istotnie schwytano go za kark i wyrzucono za koło.
Wojewoda mówił dalej gładkimi i wybornymi słowy pokazując Chmielnickiemu, jak wielkie bierze upominki – bo znak władzy prawej, którą dotąd jako przywłaszczyciel jeno piastował. Król, mogąc karać, woli mu przebaczyć, co czyni dla posłuszeństwa, jakie pod Zamościem okazał – i dlatego, że poprzednie przestępstwa nie za jego były spełnione panowania. Słuszna więc, aby on, Chmielnicki, tak wiele przedtem zgrzeszywszy, wdzięcznym się teraz za łaskę i klemencję okazał, krwi rozlewu zaprzestał, chłopstwo uspokoił i do traktatów z komisarzami przystąpił.
Chmielnicki przyjął w milczeniu buławę i chorągiew, którą rozwinąć nad sobą wnet rozkazał. Czerń na ten widok zawyła radosnymi głosami, tak że przez chwilę nic nie było słychać.
Pewne zadowolenie odbiło się na twarzy hetmana, który poczekawszy chwilę, rzekł:
– Za tak wielką łaskę, którą mi król jegomość przez wasze moście pokazał, że i władzę nad wojskiem przysłał, i przeszłe moje przestępstwa przebacza, uniżenie dziękuję. Zawsze to ja mówił, że król ze mną przeciw wam, nieszczerym dukom i królewiętom, trzyma, a najlepszy dowód, że kontentację mnie przysyła za to, że ja wam szyje ucinał – tak i dalej będę ucinał, jeżeli mnie i króla słuchać we wszystkim nie będziecie.
Ostatnie słowa wymówił Chmielnicki podniesionym głosem, łając i marszcząc brwi, jak gdyby gniew poczynał w nim wzbierać, a komisarze zdrętwieli na tak niespodziany obrót jego odpowiedzi. Kisiel zaś rzekł:
– Król ci, mości hetmanie, krwi przelewu nakazuje poprzestać i traktaty z nami począć.
– Krew nie ja wylewam, jeno litewskie wojsko – odparł szorstko hetman – bo mam wiadomość, że mi Radziwiłł mój Mozyr i Turów wyciął, co jeśli się sprawdzi, dosyć mam waszych jeńców, i znacznych, wnet im szyje każę poucinać. Do traktatów teraz nie przystąpię. Komisja trudno się teraz ma zacząć i odprawować, bo wojska w kupie nie masz, jeno garść pułkowników przy mnie, a reszta w zimownikach; bez nich nie mogę zaczynać. Zresztą, po co gadać dłużej na mrozie? Co wy mnie mieli oddać, to oddali, i wszyscy to widzieli, że już ja hetman z ramienia królewskiego, a teraz chodźcie do mnie na gorzałkę, na obiad, bom głodny.
To rzekłszy, Chmielnicki ruszył ku swemu dworcowi, a za nim komisarze i pułkownicy. W wielkiej środkowej izbie stał nakryty stół uginający się pod srebrem zdobycznym, między którym wojewoda Kisiel byłby może znalazł i swoje własne, porabowane zeszłego lata w Huszczy. Na stole piętrzyły się góry świniny, wołowiny i tatarskiego piławu, w całej zaś izbie pachniała wódka prośnianka, nalana w srebrne konwie. Chmielnicki zasiadł, posadziwszy po swej prawej ręce Kisiela, po lewej kasztelana Brzozowskiego, i ukazawszy ręką na gorzałkę, rzekł:
– W Warszawie mówią, że ja krew lacką piję, ale wolę ja horyłku, tamtą psom zostawiając.
Pułkownicy wybuchnęli śmiechem, od którego zatrzęsły się ściany izby.
Taki to „antypast” dał komisarzom hetman przed swym obiadem, a komisarze połknęli go nic nie mówiąc, żeby – jak pisał podkomorzy lwowski – „bestii nie drażnić”.
Pot jeno obfity uperlił blade czoło Kisiela.
Ale rozpoczął się poczęstunek. Pułkownicy brali z półmisków rękoma kawały mięsiwa. Kisielowi i Brzozowskiemu nakładał je na misy sam hetman i początek obiadu upłynął w milczeniu, bo każdy głód nasycał. W ciszy słychać było tylko chrupotanie i trzask kości w zębach biesiadników lub grzdykanie pijących; czasem rzucił ktoś jakie słowo, które pozostawało bez echa. Dopiero pierwszy Chmielnicki, podjadłszy i wychyliwszy kilka szklenic prośnianki, zwrócił się nagle do wojewody i spytał:
– Kto u was prowadził konwój?
Niepokój odbił się na twarzy Kisiela.
– Skrzetuski, zacny kawaler! – rzekł.
– Ja jeho znaju – rzekł. – A czemu to on nie chciał być przy tym, jak wy mnie dary wręczali?
– Bo nie dla asysty on był nam przydany, jeno dla bezpieczeństwa, i taki miał rozkaz.
– A kto jemu dał taki rozkaz?
– Ja – odparł wojewoda – bom nie myślał, aby to przystojnie było, żeby przy wręczaniu darów dragoni nam i wam nad karkiem stali.
– A ja co innego myślał, bo wiem, że u tego żołnierza twardy kark.
Tu wtrącił się do rozmowy Jaszewski.
– Już my się dragonów nie boimo – rzekł. – Silni nam nimi byli Lachowie dawniej, ale doznaliśmy pod Piławcami, że nie oni to Lachowie, co przedtem bywali i bijali Turki, Tatary i Niemce…
– Nie Zamojscy, Żółkiewscy, Chodkiewiczowie, Chmieleccy i Koniecpolscy – przerwał Chmielnicki – ale Tchórzowscy i Zajączkowscy, detyny w żelazo poubierane. Pomarli od strachu, skoro nas ujrzeli, i pouciekali, choć Tatar więcej nie było zrazu we środę, tylko trzy tysiące…
Komisarze milczeli, jeno jadło i napój wydawały im się coraz bardziej gorzkie.
– Pokornie proszę, jedzcie i pijcie – rzekł Chmielnicki – bo będę myślał, że nasza prosta strawa kozacka przez wasze pańskie gardła przejść nie chce.
– Jeśli mają za ciasne, tak może by im poprzerzynać! – zawołał Dziedziała.
Pułkownicy, podochoceni już mocno, wybuchnęli śmiechem, ale Chmielnicki spojrzał groźnie i uciszyło się znowu.
Kisiel, schorzały od kilku dni, blady był jak giezło, Brzozowski tak czerwony, iż zdawało się, że mu krew tryśnie z twarzy.
Na koniec nie wytrzymał i huknął:
– Zaliśmy tu na obiad czy na zniewagi przyszli?
Na to Chmielnicki:
– Wy na traktaty przyjechali, a tymczasem litewskie wojska palą i ścinają. Mozyr i Turów mi wysiekli, co jeśli się sprawdzi, tedy czterystu jeńcom w oczach waszych szyje uciąć każę.
Brzozowski pohamował krew jeszcze przed chwilą kipiącą. Tak było! Życie jeńców zależało od humoru hetmana, od jednego mrugnięcia jego oka, więc trzeba było wszystko znosić i jeszcze łagodzić jegoj wybuchy, by go ad mitiorem et saniorem mentem doprowadzić.
W tym duchu karmelita Łętowski, z natury łagodny i bojaźliwy, ozwał się cichym głosem:
– Bóg łaskawy da, że mogą się te nowiny z Litwy o Turowie i Mozyrze odmienić.
Ale zaledwie skończył, Fedor Wieśniak, pułkownik czerkaski, przechylił się i buławą machnął chcąc karmelitę w kark grzmotnąć; na szczęście nie dosięgnął, bo ich czterech innych biesiadników przedzielało, ale natomiast zakrzyknął:
– Mowczy, pope! Ne twoje diło brechniu meni zadawaty! Chody no na dwir, nauczu ja tebe pułkownikiw zaporoskich szanowaty!
Inni wszelako porwali się go hamować, a nie mogąc tego dokazać, wyrzucili go za łeb z izby.
– Kiedy,