Генрик Сенкевич

Trylogia


Скачать книгу

z powiewem wiatru dochodziły straszliwe wrzaski, odgłosy strzałów, piekielne śmiechy, szczęk kos, wołania: „Na pohybel!” i o głowę wojewody Kisiela, który głównym był przedmiotem zawziętości.

      Była to straszna noc a długa, bo zimowa. Wojewoda Kisiel wsparł głowę na ręku i siedział od kilku godzin nieruchomie. Nie śmierci on się lękał, bo od czasów wyruszenia z Huszczy tak już był wyczerpany, zmęczony, bezsenny, że raczej by z radością do śmierci wyciągnął ręce – ale duszę jego nurtowała bezdenna rozpacz. On to przecie, jako Rusin z krwi i kości, pierwszy wziął na się rolę pacyfikatora w tej bezprzykładnej wojnie – on występował wszędy, w senacie i na sejmie, jako najgorętszy stronnik układów, on popierał politykę kanclerza i prymasa, on potępiał najsilniej Jeremiego i działał w dobrej wierze dla dobra kozactwa i Rzeczypospolitej – i wierzył całą swą gorącą duszą, że układy, że ustępstwa wszystko pogodzą, uspokoją, zabliźnią – i właśnie teraz, w tej chwili, gdy wiózł buławę Chmielnickiemu, a ustępstwa Kozaczyźnie, zwątpił o wszystkim – ujrzał oczywiście marność swoich wysileń, ujrzał pod nogami próżnię i przepaść.

      „Zali oni nie chcą niczego więcej, jeno krwi? Zali nie o inną wolność, jeno o wolność rabunku i pożogi im idzie?” – myślał z rozpaczą wojewoda i tłumił jęki, które rozrywały mu pierś szlachetną.

      – Hołowu Kisielowu, hołowu Kisielowu! na pohybel! – odpowiadały mu tłumy.

      I byłby chętnie poniósł im w darze wojewoda tę białą skołataną głowę, gdyby nie ta resztka wiary, że im i całej Kozaczyźnie trzeba dać coś więcej – trzeba koniecznie dla ich własnego i Rzeczypospolitej zbawienia. Niechże ich przyszłość tego żądać nauczy.

      A gdy tak myślał, jakiś promień nadziei i otuchy rozświecał na chwilę te ciemności, które nagromadziła w nim rozpacz – i wmawiał sam w siebie nieszczęsny starzec, że ta czerń to przecie nie cała Kozaczyzna, nie Chmielnicki i jego pułkownicy, że z nimi to dopiero rozpoczną się układy.

      Ale mogą-li one być trwałe, póki pół miliona chłopów stoi pod bronią? Nie stopniejąż one z pierwszym powiewem wiosny jak owe śniegi, które w tej chwili pokrywają step?…

      Tu znów przychodziły wojewodzie na myśl słowa Jeremiego: „Łaski można dać tylko zwyciężonym” – i znów myśl jego zasuwała się w ciemność, a pod nogami otwierała się przepaść.

      Tymczasem mijała północ. Wrzaski i wystrzały nieco przycichły; natomiast świst wichru powiększał się, na dworze była zamieć śnieżna; znużone tłumy widocznie poczęły rozchodzić się do domów; nadzieja wstąpiła w serca komisarzów.

      Wojciech Miaskowski, podkomorzy lwowski, podniósł się z ławy, posłuchał przy oknie zasutym śniegiem i rzekł:

      – Widzi mi się, że za łaską bożą jutra jeszcze dożyjemy.

      – Może też i Chmielnicki nadeszle liczniejszą asystencję, bo z tą nie dojedziemy – rzekł pan Śmiarowski.

      Pan Zieleński, podczaszy bracławski, uśmiechnął się gorzko:

      – Kto by to rzekł, że komisarzami pokojowymi jesteśmy!

      – Posłowałem nieraz do Tatar – mówił pan chorąży nowogrodzki – ale takiego posłowania nie zaznałem póki życia. Więcej w naszych osobach Rzeczpospolita kontemptu doznaje, niż pod Korsuniem i Piławcami doznała. Mówię też waszmościom: wracajmy, bo o układach nie ma co i myśleć.

      – Wracajmy – powtórzył jak echo pan Brzozowski, kasztelan kijowski. – Nie może pokój stanąć, niech będzie wojna.

      Kisiel podniósł powieki i utkwił szklane oczy w kasztelanie.

      – Żółte Wody, Korsuń, Piławce! – rzekł głucho.

      I umilkł, a za nim umilkli wszyscy – jeno pan Kulczyński, skarbnik kijowski, począł odmawiać głośno różaniec, a pan łowczy Krzetowski za głowę się obu rękoma chwycił i powtarzał:

      – Co za czasy? Co za czasy! Boże, zmiłuj się nad nami.

      Wtem drzwi się otwarły i Bryszowski, kapitan dragonów biskupa poznańskiego, dowodzący konwojem, wszedł do izby.

      – Jaśnie wielmożny wojewodo – rzekł – jakiś Kozak pragnie widzieć ichmość panów komisarzy.

      – Dobrze – odrzekł Kisiel – a czerń rozeszła się już?

      – Poszli; obiecali jutro wrócić.

      – Bardzo nacierali?

      – Okrutnie, ale Kozacy Dońca zabili ich kilkunastu. Jutro obiecali nas spalić.

      – Dobrze, niech ten Kozak wejdzie.

      Po chwili drzwi się otwarły i jakaś wysoka, czarnobroda postać stanęła w progu izby.

      – Kto jesteś? – pytał Kisiel.

      – Jan Skrzetuski, porucznik husarski księcia wojewody ruskiego.

      Kasztelan Brzozowski, pan Kulczyński i łowczy Krzetowski porwali się z ław. Wszyscy oni służyli ostatniego roku z księciem pod Machnówką i Konstantynowem i znali pana Jana doskonale, Krzetowski był mu nawet powinowatym.

      – Prawda! prawda! toż-że to pan Skrzetuski! – powtarzali.

      – Co tu robisz? I jakeś się do nas dostał? – pytał Krzetowski biorąc go w ramiona.

      – W chłopskim przebraniu, jak waszmościowie widzicie – rzekł Skrzetuski.

      – Mości wojewodo – wołał kasztelan Brzozowski – toć to jest najprzedniejszy rycerz spod chorągwi wojewody ruskiego, sławny w całym wojsku.

      – Witam go też wdzięcznym sercem – rzekł Kisiel – i widzę, że wielkiej to rezolucji musi być kawaler, skoro się do nas przedarł.

      Po czym do Skrzetuskiego:

      – Czego od nas żądasz?

      – Abyście mi waszmość panowie iść ze sobą dozwolili.

      – Smokowi w paszczękę leziesz… ale gdy taka waszmościna wola, oponować jej nie możemy.

      Skrzetuski skłonił się w milczeniu.

      Kisiel patrzył na niego ze zdziwieniem.

      Surowa twarz młodego rycerza uderzyła go powagą i boleścią.

      – Powiedzże mi waszmość – rzekł – jakie powody gnają cię do owego piekła, do którego nikt po dobrej woli nie idzie.

      – Nieszczęście, jaśnie wielmożny wojewodo.

      – Niepotrzebniem pytał – rzekł Kisiel. – Musiałeś kogoś z bliskich utracić i tam go jedziesz szukać?

      – Tak jest.

      – Dawnoż to się stało?

      – Zeszłej wiosny.

      – Jak to?… i waść dopiero teraz na poszukiwania się wybrał? Toż to rok blisko! Cóżeś waszmość dotąd porabiał?

      – Biłem się pod wojewodą ruskim.

      – Zaliż tak szczery pan nie chciał waści permisji udzielić?

      – Ja sam nie chciałem.

      Kisiel znów spojrzał na młodego rycerza; po czym nastało milczenie, które przerwał dopiero kasztelan kijowski.

      – Wszystkim nam, którzyśmy z księciem służyli, znane są nieszczęścia tego kawalera, nad którymiśmy niejedną słoną kroplę z oczu uronili; a że wolał, póki była wojna, ojczyźnie służyć, zamiast swego dobra patrzeć, tym to chwalebniej z jego strony. Rzadki to jest przykład w dzisiejszych zepsutych czasach.

      – Jeśli się pokaże, że moje słowo u