otworzył usta, ale kobieta uciszyła go, podnosząc dłoń.
– Teoretycznie tak – powiedziała.
Nie musiała nic więcej dodawać. Forst wiedział, że dalsza dyskusja będzie jedynie słowną przepychanką. Zresztą i tak już postanowił, że spotka się ze Sznajdermanem. Zmieniło się tylko to, że przez Gerca stracił kartę przetargową – teraz nie mógł już stawiać warunku o włączeniu do śledztwa.
– W praktyce lepiej dla pana będzie, jeśli okaże pan trochę rozsądku – zauważył Aleksander.
– Co?
– Słyszał pan.
– Nie, wydaje mi się, że nie. Chyba się przesłyszałem – odparł Wiktor, piorunując prokuratora wzrokiem.
– Panowie – wtrąciła Wadryś-Hansen. – Nie chcę tutaj walk kogutów.
Obaj skupili na niej wzrok.
– Poza tym odnoszę wrażenie, że wszyscy się doskonale rozumiemy.
– Aż nazbyt – zauważył komisarz.
– Więc omówimy krok po kroku strategię, którą przyjmie pan wobec oskarżonego, a potem pojedziemy na miejsce.
Forst odsunął krzesło i wstał.
– Strategia jest taka, że wyduszę z niego wszystko, co się da.
Cudów jednak się nie spodziewał. Wiedział, że Sznajderman ściąga go do więzienia tylko dlatego, że zamierza go zaatakować. Mimo to komisarz ruszył w kierunku wyjścia. Dwoje prokuratorów popatrzyło po sobie, ale ostatecznie poszło za nim.
– Pojedziemy moim – odezwał się Aleksander.
Wiktor się nie odzywał. Nie miał zamiaru spędzać z tymi ludźmi więcej czasu, niż było to absolutnie konieczne. A już na pewno nie zamierzał jechać z nimi na drugi koniec miasta.
– Gdzie on jest? – zapytał, obracając się przez ramię przed schodami. – Na Montelupich?
– Tak – potwierdziła Dominika.
Forst skinął głową i ruszył w dół. W Krakowie istniały tylko dwa miejsca, gdzie ten człowiek mógł trafić – albo na Podgórze, albo na Montelupich. Przy czym druga możliwość była bardziej prawdopodobna z racji właściwości miejscowej.
Wiktor zszedł na podwórze i wprowadził odpowiedni adres do nawigacji. Potem wyjechał z parkingu w lewo. Spojrzał przelotnie na czteropak leżący na siedzeniu obok i pomyślał, że musi się go pozbyć. Nie otwierając.
Zdążył wypalić dwa papierosy, nim zaparkował pod aresztem śledczym. Poczekał chwilę na prokuratorów, po czym ruszył za nimi do środka. Gdyby sam chciał zobaczyć się z osadzonym, musiałby pół dnia spędzić na papierologii. Tych dwoje wprowadziło go do środka bez przeszkód.
Po chwili siedział w pokoju przesłuchań i czekał na Sznajdermana.
Kiedy klawisze go wprowadzili, próbował złowić jego spojrzenie, ale chłopak wbijał wzrok w podłogę. Na twarzy miał liczne rany cięte i siniaki. Dopiero, gdy usiadł naprzeciwko Wiktora, ten dostrzegł, że jedno oko więźnia zaszło krwią.
Komisarz spojrzał w obiektyw kamery umieszczonej w rogu pomieszczenia.
Strażnicy przykuli łańcuch do podłogi, a potem zostawili ich samych. Wadryś-Hansen i Gerc z pewnością chcieliby być w środku, ale Sznajderman postawił sprawę jasno – będzie rozmawiał tylko z Forstem.
– Kiepsko wyglądasz – zaczął komisarz.
Nie tak dawno temu sam wyglądał znacznie gorzej. W Czarnym Delfinie obrywał nie tylko od współwięźniów, jak ten chłopak, ale także od klawiszy. Przede wszystkim od nich. Tam można zginąć za krzywe spojrzenie, tutaj naprawdę trzeba było się postarać, żeby strażnik w ogóle odpiął pałkę służbową.
Codziennie przed snem tamte obrazy uparcie wracały. Ledwo zamykał oczy, a znów widział niewielką celę bez okien, znęcających się nad nim klawiszy czy Aleksieja Filipczenkę, współwięźnia skazanego za kanibalizm. Wiktor nadal słyszał krzyki osadzonych i ich nieludzkie wycie. Czuł smród tamtego miejsca. Wciąż wydawało mu się, że jest przesiąknięty fetorem potu, kału, nasienia i szczochów.
Potrząsnął głową. W porównaniu do jego przeżyć, Sznajderman miał tutaj sielankę.
– Wiem, że wyjście z celi to dla ciebie urozmaicenie, ale nie mam całego dnia – odezwał się Forst, splatając dłonie na stole. – Chciałeś ze mną rozmawiać, więc mów.
Michał podniósł wzrok.
– Niech wyłączą kamerę – powiedział.
– Nie ma takiej możliwości.
– Jeśli chcą, żebym mówił, muszą wyłączyć nagrywanie.
Wiktor skinął głową, rozplótł ręce, a potem wstał. Ku zaskoczeniu więźnia, podszedł do drzwi i załomotał w nie. Kiedy strażnik otworzył, stanął w progu, po czym obejrzał się przez ramię.
– Ostatnia szansa – rzucił. – Ja nie muszę tu być. To ty masz coś do powiedzenia.
Sznajderman zacisnął usta, patrząc na niego w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości – gdyby mógł, rozszarpałby go na strzępy.
Forst wyszedł na korytarz.
– W porządku – odezwał się więzień. – Niech kamera zostanie.
Wiktor wrócił do pokoju i usiadł na krześle. Odgiął się na oparciu.
– Mów.
– Przypuszczam, że dodadzą mi zarzut o groźby karalne, ale chyba nie powinienem się tym przejmować, prawda? – zapytał. – Bo ściągnąłem cię tutaj, żeby powiedzieć ci, że zdechniesz jak najgorszy kundel, kiedy tylko…
– Masz do przekazania coś oprócz pustych gróźb?
– Nie są puste – odparł z zadowoleniem Sznajderman. – Przykład Olgi Szrebskiej dobitnie powinien ci to uświadomić.
Forst milczał.
– Nie możesz czuć się bezpieczny, komisarzu. Wiemy, gdzie mieszkasz. Wiemy, którędy jeździsz do pracy. Wiemy, gdzie szukać twojej rodziny.
– Jesteśmy Anonymous – dopowiedział Wiktor, rozkładając ręce. – Jesteśmy Legionem. Nie przebaczamy. Nie zapominamy. Spodziewajcie się nas.
W oczach Michała pojawiła się wściekłość. Zacisnął zęby, aż uwydatniły mu się kości policzkowe. Zapewne przy wszystkich obrażeniach powodowało to ból, ale osadzony zdawał się tym nie przejmować.
– Nie kpij sobie – wycedził. – Raz już trafiliśmy cię tam, gdzie się nie spodziewałeś.
Forst patrzył na chłopaka i widział czysty, nieskażony, fanatyczny gniew. Był arcydziełem tego, kto go zaprojektował.
Komisarz spędzał długie noce na zastanawianiu się, kim jest architekt całej tej konstrukcji. Fasadę stanowiła religia esseńczyków – tajemnicze wyznanie wczesnochrześcijańskie, które w jakiejś skrzywionej wersji zakładało, że Zwoje znad Morza Martwego spisał sam Chrystus.
Tacy jak Sznajderman zupełnie podporządkowali się tej ideologii. Widać to było w każdym najmniejszym geście, jaki wykonał Michał, w jego mimice, głosie czy spojrzeniu.
Dla takich jak on, religia stanowiła rytm, pod który układał się każdy jego krok. Wiktor zastanawiał się tylko, ilu żołnierzy maszeruje z nim ramię w ramię. I kto jest odpowiedzialny za nadawanie taktu.
Pierwszą krucjatę mieli za sobą. Przygotowywali