Marcin Ciszewski

Upał


Скачать книгу

pozbawionych wyobraźni pieszych parła do przodu, by na własne oczy przekonać się, co tak naprawdę się dzieje. Nieliczni jeszcze funkcjonariusze drogówki i patroli prewencji próbowali wprowadzić w ten chaos odrobinę logiki i porządku, a przede wszystkim odizolować miejsce zdarzenia.

      Jakub wyskoczył z samochodu i nie bawiąc się w zamykanie go, pobiegł do przodu.

      Precyzyjnie: wykonał kilka ruchów, mających nadać mu prędkość żwawego biegacza, lecz momentalnie utknął w zdezorientowanym tłumie. Odwrócił głowę. Krzeptowski radził sobie nieco lepiej (w końcu ważył o trzydzieści kilogramów więcej), ale również nie notował na swoim koncie olśniewających sukcesów. Wyprzedził Jakuba może o kilka kroków, mocno pracował ramionami, stopniowo coraz bardziej podnosił głos, nie zmieniało to jednak faktu, że nawet schorowany żółw nie miałby problemu, by wyprzedzić obu policjantów.

      Byli może sto metrów od celu. Tłum zgęstniał i nie dawał żadnej szansy, by w jakimś przewidywalnym terminie mogli ruszyć do przodu. Krzeptowski całkowicie poważnie zaczął rozważać użycie broni: nie w celu strzelania do ludzi, rzecz jasna (choć wtedy efekt najprawdopodobniej byłby olśniewający), sądził jednak, że oddanie kilku strzałów w powietrze utorowałoby im drogę.

      Nagle tłum z nieznanych chwilowo przyczyn zafalował i zaczął bezwładnie się cofać. Początkowo porwał Jakuba i Krzeptowskiego ze sobą, aż oparli się o stojącą w pobliżu alfę. Okazała się skuteczną tamą. Po chwili nieco się przerzedziło. Od strony Dworca Centralnego parła ławą kilkudziesięcioosobowa grupa policjantów, spychając ludzi poza linię wyznaczoną przez hotel Marriott.

      Tyszkiewicz ruszył do przodu. Machnął czerwonym na twarzach funkcjonariuszom legitymacją i ku swojej (chwilowej) uldze znalazł się na ulicy. Pustej, ponieważ blokada odcięła ruch w Alejach Jerozolimskich zarówno od strony Marszałkowskiej, jak i od strony pobliskiego ronda.

      Obaj z Krzeptowskim przeskoczyli stalową barierę ochronną, przeszli przez tory tramwajowe i zatrzymali się gwałtownie.

      Nie dalej niż dziesięć metrów od nich na opustoszałym przystanku autobusowym leżał twarzą do ziemi ciemnowłosy mężczyzna w długim jasnym prochowcu. Poły rozlały się na chodniku niczym skrzydła monstrualnego ptaka, odsłaniając dolny fragment koszuli i szeroki może na dziesięć centymetrów zapinany na rzep płócienny pas. Nad mężczyzną, w dziwnym, nieruchomym rozkroku stało dwóch funkcjonariuszy z prewencji. Trzymali w rękach wyciągniętą i wycelowaną broń, która wyraźnie drżała. Obaj zastygli, kamiennym bezruchem niewiele różniąc się od słynnych posągów z Wyspy Wielkanocnej. Najwyraźniej widok nietypowej instalacji, którą był opasany zamachowiec, zaskoczył ich w połowie interwencji. Przytomności umysłu starczyło im na tyle, by wezwać pomoc i nie próbować niczego przedsiębrać na własną rękę. Obaj sprawiali wrażenie, jakby przeklinali moment, w którym zły los przywiał ich akurat w to miejsce w tym czasie. Za nic nie chcieli zostać bohaterami. Zwłaszcza martwymi, choć nie od dziś wiadomo, że martwi bohaterowie znacznie korzystniej od żywych wypadają w mediach.

      Jakub zastygł również. Słyszał za plecami gwar podnieconych ludzi, słyszał krzyki coraz liczniej przybywających na miejsce policjantów, którzy starali się zepchnąć tłum dalej, poza linię Dworca Centralnego i poza hotel. Słyszał narastający dźwięk syren. Miał szczerą nadzieję, że zwiastują odsiecz, choć nie wykluczał, że mogły stanowić również preludium marsza żałobnego.

      Jeden z policjantów podniósł głowę. Dostrzegł Krzeptowskiego i Jakuba. Drgnął wyraźnie; miał nerwy napięte jak postronki. Lufa pistoletu błyskawicznie zmieniła cel. Jej wylot patrzył wprost na Tyszkiewicza.

      – Spokojnie – powiedział Jakub najbardziej obojętnym tonem, na jaki mógł się zdobyć. – Policja. Centralne Biuro Śledcze. Teraz wydobędę blachę.

      Tamten dumał chwilę, być może zastanawiając się, czy jednak nie otworzyć ognia. Przybysze byli co prawda biali i na pierwszy rzut oka nie wyglądali na kumpli leżącego na ziemi mężczyzny, jednak nigdy nic nie wiadomo. Przełożeni już od wielu miesięcy uczulali na problem terrorystów.

      Rozsądek jednak zwyciężył. Policjant opuścił nieco lufę i skinął głową.

      Jakub powolnym ruchem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki (bawełniany biały T-shirt, lniana marynarka, drogie dżinsy; upał nie upał, terroryści nie terroryści – nie było, zdaniem Jakuba, powodów, by odpuszczać sobie strój na poziomie) i wyciągnął sztywną legitymację CBŚ. Podniósł ją do góry, starając się, by zdjęcie było wyraźnie widoczne.

      Policjant słyszalnie odetchnął z ulgą. Ponownie skierował lufę w stronę domniemanego terrorysty.

      – On stał, potem zaczął wrzeszczeć – powiedział. Najpewniej odczuwał przemożną potrzebę podzielenia się z kimś swoimi przeżyciami.

      – Później wszystko opowiesz, na razie cofnijcie się trochę. Miejcie go na muszce, ale odsuńcie się. Aż pod mur. Zaraz przyjdą kominiarze i pirotechnicy. Zajmą się nim.

      Policjant wziął głęboki oddech i spojrzał na swojego równie bladego i jeszcze bardziej roztrzęsionego partnera. Obaj równocześnie zaczęli się cofać. Po kilku krokach oparli się plecami o murek, będący ścianą wyższego poziomu ulicy, prowadzącej wprost do wejścia na Dworzec Centralny. Od leżącego na chodniku faceta dzieliło ich ponad sześć metrów. Niewiele. Ale więcej niż nic.

      – Stasiu – mruknął Tyszkiewicz – jeżeli mnie wzrok nie myli, facet ma na sobie pas szahida.

      – Na to wygląda – odmruknął Krzeptowski.

      – Jeżeli to C4 albo semtex i jednak pierdolnie…

      – Będzie z głowy kwestia wyburzenia starego dworca – odpowiedział Krzeptowski. Może nie był tak biały na twarzy jak dwaj funkcjonariusze z prewencji, jednak bladość wyraźnie malowała się na zwykle ogorzałych policzkach.

      – Powinniśmy mieć tutaj krater na pięć metrów głęboki. Ciekawe, dlaczego nie mamy?

      – Facet się w ostatniej chwili zestrachał? Zapalnik nawalił? Nasze zuchy z Wilczej były szybsze? – Krzeptowski się rozejrzał.

      Policjantów przybywało. Już całkowicie zepchnęli gapiów na chodnik po przeciwnej stronie Alej Jerozolimskich. Pięćdziesiąt metrów. Powinno być dziesięć razy tyle.

      – Nadal możemy mieć tu wybuch. – Jakubowi mimo oblepiającego upału nagle zrobiło się dojmująco zimno. – Znajdź jak najszybciej dowódcę i każ mu rozszerzyć strefę. Pięćset metrów. A trzysta to mus.

      – Już. – Krzeptowski odwrócił się na pięcie i ruszył biegiem w stronę policyjnego kordonu.

      Zadaniem na najbliższe trzydzieści sekund było znalezienie dowódcy i wydanie mu (najprawdopodobniej stosownie podniesionym głosem; posłuszeństwo często trzeba było wymuszać) precyzyjnych poleceń.

      Jakub przyjrzał się pojmanemu. Leżał z wyciągniętymi nad głowę rękoma, jakby się poddawał. Policzek przytulał do chodnika. Oczy miał zamknięte. Usta poruszały się bezgłośnie, być może powtarzając mantrę modlitwy.

      Cerę miał śniadą, włosy krótko ostrzyżone, czarne, błyszczące. Wyglądał na typowego mieszkańca Bliskiego Wschodu. Mógł mieć nie więcej niż dwadzieścia pięć lat.

      Tyszkiewicz usłyszał za sobą zgrzyt hamulców. Obejrzał się. Z trzech land cruiserów wysypało się kilkunastu policjantów z oddziału antyterrorystycznego. Bez żadnej komendy, nawet na siebie nie patrząc, uformowali się w kilka trzyosobowych sekcji. Jedna z nich szybkim krokiem zbliżyła się do Jakuba. Inna otoczyła terrorystę, po czym wzięła go na muszkę. Reszta zajęła miejsca na skrajach sporego kwadratu, wyznaczanego przez tory tramwajowe,