Джон Ле Карре

Przyjaźń absolutna


Скачать книгу

i ma nadzieję, że Zara jeszcze śpi, ale jednocześnie marzy mu się, by właśnie się budziła, bo wtedy będzie się z nim kochać: najpierw zaspana, potem coraz bardziej namiętnie. Później Mundy wskoczy do sfatygowanego garbusa i ruszy na południe, w siedemdziesięciominutową drogę do Linderhofu, do pracy.

      Kawał drogi, ale trzeba. Rok temu cała trójka żyła oddzielnie i w rozpaczy. Dziś walczą razem o lepsze jutro. Zawsze, gdy korki na drodze doprowadzają go do szału, Mundy opowiada sobie tę cudowną historię.

      Znowu w życiu mu nie wyszło.

      Właściwie to musi ratować się ucieczką.

      Egon, jego partner w interesach i współdyrektor ledwo wiążącej koniec z końcem Akademii Języka Angielskiego, uciekł z resztką aktywów firmy. Mundy musi wymknąć się z Heidelbergu w środku nocy. Zabiera tylko to, co zmieści się do volkswagena. I siedemset cztery euro, których Egon zapomniał zabrać z sejfu.

      O świcie dociera do Monachium; zostawia volkswagena – na heidelberskich numerach – w najdalszym zakątku piętrowego parkingu: to na wypadek, gdyby dłużnicy już uzyskali tytuł zajęcia. A potem robi to, co zawsze robił, gdy życie zaczynało deptać mu po piętach – idzie piechotą.

      A ponieważ od zawsze – z powodów tkwiących w dzieciństwie – ma naturalny pociąg do wszystkiego, co wschodnie, nogi same prowadzą go na ulicę pełną tureckich sklepów i kawiarni, właśnie budzących się ze snu. Dzień jest słoneczny, Mundy zgłodniał, więc wchodzi do pierwszego lepszego lokalu, ostrożnie opuszcza swój długi tułów na plastikowe krzesło, które za żadne skarby świata nie chce stać prosto na nierównej posadzce, i zamawia u kelnera kawę po turecku oraz dwie bułki z makiem, masłem i dżemem. Jeszcze nawet nie zabrał się do śniadania, gdy na sąsiednie krzesło pakuje się młoda kobieta i zasłaniając dłonią usta, pyta go niepewnie z turecko-bawarskim akcentem, czy nie chciałby, żeby się z nim przespała za pieniądze.

      Zara ma dwadzieścia kilka lat. Jest nieprawdopodobnie, rozdzierająco piękna. Ma na sobie cienką niebieską bluzkę, czarny stanik i czarną spódnicę na tyle krótką, że widać spod niej nagie uda. Jest niebezpiecznie szczupła, toteż Mundy niesłusznie podejrzewa, że udział w tym mają narkotyki. Potem długo się wstydził, że całkiem poważnie rozważał przyjęcie jej propozycji. Jest niewyspany, nie ma pracy, kobiety, pieniędzy.

      Ale gdy zaczyna uważniej przyglądać się młodej kobiecie, z którą mógłby zaraz pójść do łóżka, dostrzega w jej oczach taką desperację, taki brak pewności siebie i równocześnie taką inteligencję, że szybko się opanowuje i częstuje ją śniadaniem. Zara podejrzliwie przyjmuje poczęstunek – pod warunkiem, że połowę będzie mogła zanieść chorej matce. Mundy, który teraz jest wdzięczny opatrzności za to, że zetknęła go z kimś, komu powodzi się jeszcze gorzej niż jemu, ma lepszy pomysł: Zara sama zje całe śniadanie, a potem pójdą razem kupić jedzenie dla matki w jednym z licznych w okolicy sklepów z żywnością halaal – bo starsza pani na pewno przestrzega zaleceń Koranu.

      Zara wysłuchuje go z kamienną twarzą i spuszczonym wzrokiem. Mundy rozpaczliwie usiłuje wczuć się w jej sytuację, więc wyobraża sobie, że dziewczyna ma go albo za wariata, albo za szczególnie wyrafinowanego zboczeńca. Dokłada wszelkich starań, by nie wydać się jej ani jednym, ani drugim, ale najwyraźniej zupełnie mu się to nie udaje. Gestem, od którego aż kraje mu się serce, Zara oburącz zagarnia do siebie całe jedzenie, na wypadek gdyby chciał je jej odebrać.

      Otwiera usta i okazuje się, że z czterech przednich zębów zostały jej tylko korzenie. Zara je, Mundy tymczasem rozgląda się po ulicy, czy nie zobaczy gdzieś jej alfonsa. A może dziewczyna należy do właściciela kawiarni? Mundy nie wie, że już żywi do niej opiekuńcze uczucia. Gdy oboje wstają, by wyjść, Zara orientuje się, że sięga Mundy’emu zaledwie do ramienia, i z przerażeniem odsuwa się od niego. On natychmiast ugina kolana, jak każdy przerośnięty dryblas, ale ona wciąż trzyma się z daleka. Boli go to, bo już stała się źrenicą jego oka, bo jej problemy wydają mu się o wiele ważniejsze od własnych. W sklepie z trudem udaje mu się namówić ją na przyjęcie kawałka baraniny, jabłkowej herbaty, kuskusu, owoców, miodu, warzyw, chałwy i wielkiego bloku toblerone, bo akurat ta czekolada była w promocji.

      – To ile masz tych mam? – pyta ją wesoło, ale jej to wcale nie śmieszy.

      Na zakupach jest nadal spięta i mocno zaciska wargi. Targuje się po turecku, zasłaniając dłonią usta, palcem wskazuje każdy owoc – nie ten, tylko ten. Liczy tak szybko i sprawnie, że Mundy jest pełen podziwu; on umie wiele rzeczy, lecz akurat targować się nie potrafi. Gdy próbuje ponieść za nią torby – dwie, obie ciężkie – Zara gwałtownie mu je wyrywa.

      – Chcesz ze mną spać? – jeszcze raz pyta niecierpliwie, gdy już ściska w dłoniach zdobycz. Sprawa jest jasna: zapłaciłeś za mnie, to mnie bierz, a potem zostaw w spokoju.

      – Nie – odpowiada.

      – To co chcesz?

      – Odprowadzić cię do domu.

      Zara gwałtownie kręci głową.

      – Nie do domu. Do hotelu.

      Usiłuje wytłumaczyć jej, że jego zamiary są nie seksualne, a przyjacielskie, jest jednak zbyt zmęczona, by go słuchać. Zaczyna płakać, nie zmieniając wyrazu twarzy.

      Mundy wybiera inną kawiarnię. Siadają przy stoliku. Łzy wciąż płyną jej po policzkach, ale ona nie zwraca na nie uwagi. Mundy zaczyna wyciągać z niej zwierzenia, więc Zara opowiada mu o sobie, choć bez szczególnego zaangażowania. Wygląda na to, że już nie ma siły się bronić. Mówi tym swoim łamanym bawarskim dialektem, cały czas wpatrując się w blat stolika, że urodziła się na wsi, na równinie prowincji Adana, jako najstarsza córka rolnika. Ojciec obiecał jej rękę synowi sąsiada; o chłopaku mówiono, że to komputerowy geniusz, że ma dobrą pracę w Niemczech. Gdy przyjechał do rodziny, odbyło się tradycyjne wesele i połączenie obu posiadłości, po czym Zara wyjechała z mężem do Monachium. Wtedy okazało się, że młody człowiek nie jest żadnym informatykiem, tylko pełnoetatowym specjalistą od rabunków z bronią w ręku. Miał dwadzieścia cztery lata, Zara siedemnaście. Wkrótce okazało się, że spodziewają się dziecka.

      – To był gang – mówi po prostu. – Wszyscy byli niedobrzy. I głupi. Kradli auta, handlowali narkotykami, mieli nocne kluby, prostytutki. Robili złe rzeczy. Teraz jest w więzieniu. Jakby nie siedział, moi bracia by go zabili.

      Mąż poszedł do więzienia dziewięć miesięcy temu, ale zdążył jeszcze wpędzić swego syna w ciężką psychozę i wybić cztery zęby żonie. Dostał siedem lat, lecz czekały go kolejne procesy. Jeden z kumpli został świadkiem koronnym. Zara ciągnie swą monotonną opowieść – częściowo po niemiecku, częściowo, gdy brakuje jej niemieckich słów, podpiera się tureckim – również wówczas, gdy już wstali od stolika i ruszyli razem przez miasto. Mundy zastanawia się co chwila, czy ona ma świadomość, że idzie obok niej.

      – Mustafa – odpowiada zapytana o imię syna.

      Sama o nic Mundy’ego nie pyta. Niesie obie torby, on już nie próbuje jej wyręczyć. Zara ma na szyi niebieskie korale. Mundy przypomina sobie z dzieciństwa, że przesądni muzułmanie wierzą, iż niebieski kolor strzeże przed złem.

      Zara pociąga nosem, ale łzy już nie płyną jej po policzkach. Mundy domyśla się, że celowo się uspokoiła, by ktoś nie zauważył, że płakała. Znajdują się na monachijskim Westendzie, który znacznie się różni od znanego Mundy’emu londyńskiego odpowiednika: odrapane przedwojenne kamienice, szare i brunatne, wiszące w oknach pranie, bawiące się na zaniedbanych trawnikach dzieci. Na ich widok jakiś chłopiec odrywa się od grupki kolegów, podnosi z ziemi kamień i zbliża się z groźną miną. Zara coś do niego woła po turecku.

      – Czego