polo, basenem, organizowanymi zabawami dla dzieci i bożonarodzeniowymi przedstawieniami. Mundy pamięta, jak śmiertelnie stremowany grał Gapcia w Królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach. A później gonił na bosaka po błotnistych zaułkach na wpół opustoszałej osady na dalekiej prowincji, gdzie zamiast samochodów mieli wozy ciągnięte przez woły, zamiast klubu – kinowy barak z blachy, a świąteczny pudding w pułkowej kantynie pokrywała zielona patyna pleśni.
Po tylu przeprowadzkach niewiele zostało z majątku ruchomego majora. Jego skóry tygrysie, wojskowe skrzynie, ukochane rzeźby z kości słoniowej – to wszystko należało uznać za straty w sprzęcie. Nie oszczędzono nawet pamięci jego żony, jej pamiętników, listów i szkatułki z rodzinną biżuterią – to ten złodziej kwatermistrz z Lahauru, każe go wychłostać, jego i każdego z tych jego drańskich ćaprasi!
Któregoś dnia pijany, bo doprowadzony do pasji głupimi pytaniami Mundy’ego, major wyjawia straszliwą prawdę:
– Jej grób, chłopcze? Powiem ci, gdzie jest jej cholerny grób! Nie ma go! Rozwaliły go dzikusy! Kamień na kamieniu nie został! Wiesz, co nam po niej zostało? Tylko to! – Uderza się w pierś swą drobną piąstką. I dolewa sobie jeszcze trochę, czyli jak mawia, ćota. – Jaką ona miała klasę, chłopcze! Za każdym razem gdy patrzę na ciebie, widzę ją! Pochodziła z dobrej angielskiej szlachty. Mieli piękny kawał ziemi w Irlandii, ale potem wszystko przepadło. Najpierw irlandzcy katolicy, teraz te cholerne derwisze. No i cały klan diabli wzięli.
W końcu osiadają na dłużej w garnizonie w górskim miasteczku Marri. Major wegetuje w domku z gliny, pali craveny A – bo to dobre na gardło – i żołądkuje się z powodu żołdu, chorych i przepustek; Mundym opiekuje się bardzo gruba aja z Madrasu, czyli po prostu niania, która przywędrowała na północ po uzyskaniu przez Pakistan niepodległości. Nie miała innego imienia, więc Mundy nazywa ją Aja. Recytuje z nim wierszyki po angielsku i pendżabsku, ukradkiem uczy go świętych wersetów Koranu i opowiada mu o dobrym Bogu, który kocha sprawiedliwość, wszystkie ludy świata i ich proroków, nawet chrześcijan i hindusów, a najbardziej dzieci. Po usilnych naleganiach Mundy’ego bardzo niechętnie przyznaje się, że nie ma już męża, dzieci, rodziców ani rodzeństwa.
– Wszyscy zginęli, Edwardzie. Wszyscy przenieśli się już do Boga. I niech ci to wystarczy. Idź spać.
Chłopiec pyta dalej, więc Aja mówi, że całą jej rodzinę wymordowali Hindusi podczas jednej z licznych masakr, do których po podziale Indii dochodziło na stacjach kolejowych, w meczetach i na placach targowych.
– A tobie jak udało się przeżyć, Aja?
– Wola boska. A ty jesteś moją nagrodą. Śpij już.
Gdy nadchodzi wieczór, przy wtórze głosów kóz, szakali, trąbek i natrętnych pendżabskich bębnów major zaczyna rozmyślać o śmierci, siedząc pod rozłożystą melią nad brzegiem rzeki, paląc tanie cygara, które z przyzwyczajenia nazywa birmańskimi i z oszczędności kroi na małe kawałki pogiętym scyzorykiem. Co jakiś czas pokrzepia się z cynowej piersiówki, podczas gdy jego syn pluszcze się w wodzie z tubylczymi rówieśnikami i wraz z nimi odgrywa niekończące się historie ludobójstwa dokonywanego wszędzie wokół przez dorosłych – więc raz jest hindusem, raz muzułmaninem, raz on zabija, raz zabijają jego. Jeszcze teraz, czterdzieści lat później, wystarczy, że zamknie oczy, i już czuje czarodziejski chłód spływający na ziemię równo z zapadnięciem mroku i niosący ze sobą upojne wonie, już widzi różowy świt nad zielonym, zalanym monsunowym deszczem podnóżem gór, już słyszy, jak cichną okrzyki jego towarzyszy zabaw; ich przyzywa znad rzeki głos muezina, jego – nocne krzyki ojca, który wymyśla mu od piekielników, bo przecież zabił własną matkę:
– Bo co, może nie, chłopcze? Chodź tu zaraz, mówię!
Ale chłopiec nie idzie, bo woli przytulić się do Aji i odczekać, aż alkohol zrobi swoje.
Od czasu do czasu chłopiec musi przejść przez przykry rytuał własnych urodzin. Gdy zbliża się feralny dzień, Ted robi, co może, zapada na wszelkie możliwe choroby: ból brzucha, migrenę, czerwonkę, pierwszy atak malarii, lęk przed ukąszeniem jadowitego nietoperza. Ale mimo wszystko dzień ów nadchodzi, pułkowi kucharze przygotowują straszliwe curry i tort z napisem: „Edwardowi z najlepszymi życzeniami”. Nie zaprasza się jednak żadnych dzieci, zasłony zostają zaciągnięte, stół w jadalni nakryty na trzy osoby, zapala się świece, służący w milczeniu tkwią rzędem pod ścianą; major w pełnym umundurowaniu, ze wszystkimi orderami na piersi, w kółko nastawia tę samą płytę z irlandzkimi balladami, a Mundy zastanawia się, ile curry uda mu się nie zjeść tym razem. Z namaszczeniem zdmuchuje świeczki, odkrawa trzy kawałki tortu, jeden kładzie na talerz mamy. Jeżeli major nie jest całkiem pijany, ojciec i syn zasiadają w milczeniu do partii szachów z białej i czerwonej kości słoniowej. Nigdy nie udaje im się dokończyć gry – odkładają ją na jutro, a jutro, jak wiadomo, nie przychodzi nigdy.
Bywają jednak inne, choć bardzo rzadkie wieczory, gdy major z jeszcze groźniejszą niż zwykle miną podchodzi do stojącego w kącie pokoju biurka, otwiera je jednym z licznych kluczy na łańcuszku i uroczyście wyjmuje stary tom w czerwonej oprawie ze złoconym napisem: Rudyard Kipling – Czytanki z dzieł wybranych. Ze sfatygowanego metalowego etui major wyjmuje okulary do czytania i nakłada je, umieściwszy szklankę z whisky w dziurze ratanowego fotela, po czym zaczyna wyrzucać z siebie urywanym głosem zdania o Mowglim, chłopcu z dżungli, i innym chłopcu imieniem Kim, który został szpiegiem w służbie Jej Królewskiej Mości, choć czytanka nie ujawnia, co się z nim potem stało, czy mu to uszło na sucho, czy też go złapano. Major potrafi popijać, czytać i znów popijać całymi godzinami z tak poważną miną, jakby celebrował podniesienie. Wreszcie zasypia, Aja wysuwa się na palcach z ciemnego kąta, w którym skrywała się podczas lektury, bierze Mundy’ego za rękę i prowadzi do łóżka. Czytanki Kiplinga to jedyna pozycja, która ocalała z wielkiego i różnorodnego księgozbioru jego matki.
– Ta kobieta miała więcej książek, niż ja zjadłem gorących obiadów – dziwuje się po żołniersku major.
Mimo to z czasem Mundy’emu coraz trudniej przychodzi zrozumieć, że tak kulturalna dama zostawiła mu tylko jeden zaczytany do cna zbiorek kilku niedokończonych opowieści. Znacznie chętniej wsłuchuje się więc w opowiadane mu do poduszki historie Aji o bohaterskich czynach Proroka. Swą edukację uzupełnia, uczęszczając do tego, co pozostało z dawnej kolonialnej szkółki dla sierot i dzieci uboższych oficerów, nadal bierze udział w szkolnych przedstawieniach i raz na tydzień odwiedza anglikańskiego misjonarza o gładkiej twarzy, który uczy go religii i gry na pianinie, a najbardziej lubi prowadzić swymi palcami palce nielicznych podopiecznych. Jednak owe przypadkowe kontakty z chrześcijaństwem to tylko nieprzyjemne chwile, sporadycznie zakłócające słoneczne dni pogaństwa. Dni te płyną najprzyjemniej na zawziętej grze w krykieta – z Ahmedem, Umarem i Alim – na bitej drodze za meczetem albo na wpatrywaniu się w lśniące kałuże w zagłębieniach skalnych w towarzystwie Rani, dziewięcioletniej bosej piękności, której Mundy szepcze do ucha dziecięce wyznania miłosne i z którą chce się ożenić najszybciej, jak tylko się da, albo na wyśpiewywaniu patriotycznych pieśni pendżabskich, gdy na pułkowym boisku do krykieta wciągana jest na maszt nowiutka flaga Islamskiej Republiki Pakistanu.
I pewnie Mundy spędziłby w ten sposób resztę swej młodości i w ogóle resztę życia, gdyby nie to, że pewnego wieczoru uciekli nagle wszyscy służący, nawet Aja, że – który to raz? – zabito deskami okiennice ich domku i że ojciec z synem w milczącym pośpiechu władowali resztki swego dobytku do skórzanych waliz z miedzianymi okuciami. I tak oto bladym świtem podskakują już na wybojach pod budą starej ciężarówki żandarmerii; na przednich siedzeniach w kabinie towarzyszą im dwaj pendżabscy żołnierze o marsowych minach. U boku