przed gabinetem i pochyliła głowę. Nie, nie było sensu dłużej głowić się nad hipotetycznymi możliwościami. Nie wiedziała wprawdzie, co łączy Kordiana z ciągiem liczb znalezionym przy ciele Lewickiego, ale był ktoś, kto miał związek z jednym i drugim.
Czas działać, uznała Chyłka. Odwróciła się, wyciągnęła telefon i szybkim krokiem poszła w stronę wyjścia. Będzie musiała wykorzystać kilka przysług, być może wystawić kilka czeków in blanco na przyszłość, ale ostatecznie powinno jej się udać zobaczyć z Tesarewiczem. Były opozycjonista musiał mieć jakieś odpowiedzi.
Szybko przekonała się jednak, że jest inaczej.
Nie podając żadnego uzasadnienia, Tadeusz wypowiedział jej stosunek obrończy.
Próbowała się z nim skontaktować, ale bez skutku. Starała się dowiedzieć czegokolwiek od swoich kontaktów w więziennictwie, od innych w palestrze, a w końcu także od Paderborna. Nikt jednak nie potrafił udzielić jej żadnego wyjaśnienia.
Tesarewicz nikomu nie zwierzył się z powodów, dla których zrezygnował z usług kancelarii Żelazny & McVay. Nie wynajął też żadnego renomowanego warszawskiego adwokata. Wieść niosła, że miał zaangażować kogoś z innego miasta.
Po kilku dniach stało się też jasne, że nie uda jej się wyciągnąć Oryńskiego z bagna, w którym się znalazł. Przewieziono go do aresztu śledczego, Chyłka nadal jednak nie miała jak się z nim zobaczyć.
Nie wystąpił o możliwość zatelefonowania do niej, więc wyszła z założenia, że czegoś się obawia. Nie, nie czegoś – raczej kogoś, kto będzie przysłuchiwał się rozmowie. Być może chodziło o osobę w jakiś sposób związaną z wrobieniem go w przestępstwo. Tak czy inaczej nie miała zamiaru się wychylać. On jeden wiedział, co w istocie się dzieje. I to on musiał zadecydować, co jest dla niego najkorzystniejsze.
Mogła napisać list, ale wiedziała, że korespondencję cenzura także dokładnie sprawdzi. Nie był to najlepszy sposób omawiania jakiejkolwiek strategii sądowej.
Oryński najwyraźniej był jednak innego zdania. Dzień po tym, jak trafił na Mokotów, wysłał jej wiadomość. Na pierwszy rzut oka składała się z samego pustosłowia, nie było w niej niczego znaczącego. Może jeśli nie liczyć dwóch elementów, które rzuciły się Joannie w oczy.
Na początku Kordian zapewniał, że wszystko z nim w porządku, a zarzuty, które mu postawiono, są absurdalne. Miał zamiar szybko je obalić, a potem wnioskować o uchylenie środka zapobiegawczego.
Liczyła na jakieś szczegóły, ale nie zagłębiał się w nie. Wciąż nie miała pojęcia, o co w istocie został oskarżony. Prokuratura sprawiała wrażenie, jakby zebrała porządny materiał dowodowy, a cyfry wskazywały na to, że Kordian ma jakiś związek ze sprawą Tatuażysty. Chyłka wiedziała jednak, że to niemożliwe.
Zapoznała się ze wszystkim, co dotyczyło zabójstw. Nie było tam żadnych luk, które ktoś mógłby wykorzystać, by wrobić Oryńskiego.
Ale dlaczego w takim razie zająknął się o liczbach?
Nie zdradzał tego. Nie wspominał także o tym, jak odnalazł się w nowej rzeczywistości. Przypuszczała, że nie bez powodu. Gdyby wszystko było w porządku, z pewnością znalazłby sposób, by to przekazać.
Spodziewała się tego. Młody prawnik wtrącony między zaprawionych w bojach zwyroli nie mógł poradzić sobie śpiewająco. Na administracji więziennej ciążył wprawdzie obowiązek, by nie doprowadzać do demoralizacji tymczasowo aresztowanych i by oddzielać tych, którzy już w takich miejscach bywali, od nowicjuszy – w praktyce jednak więzienia i tak były przeludnione. Joanna nie łudziła się, że Oryński trafił na dobre towarzystwo.
W liście rozwodził się przez chwilę nad tym, dlaczego chce się bronić sam.
„Ekskulpować najlepiej się własnymi rękoma. Tak, tak, wiem. Ten termin odnosi się tylko do prawa cywilnego i odpowiedzialności deliktowej. Tłumaczyłaś mi to o kilka razy za dużo. Ale pewnie właśnie dlatego tak mi się to podoba”.
Wszystko to stanowiło nic niewnoszące memłanie, które miało pogłębić wrażenie, że wiadomość jest zwyczajną, niewiele znaczącą relacją.
W rzeczywistości jednak pod nią znajdowała się inna.
Chyłka zrozumiała to natychmiast, kiedy przeczytała fragment dotyczący powodu, dla którego ktokolwiek miałby próbować wrabiać go w przestępstwo.
„Na tym etapie tego nie rozważam”, pisał. „Bo jak wiesz, pytania są dla nas ciężarem, ale odpowiedzi więzieniem, w którym sami się zamykamy”.
Owszem, wiedziała. Szczególnie że była to parafraza jej słów z Cymelium, które niegdyś mu zostawiła. Jeśli potrzebowała jakiegokolwiek potwierdzenia, że w liście jest drugie dno, otrzymała je.
Tym bardziej, że o ile jej pamięć nie myliła, nigdy nie wspominała mu ekskulpacji w kontekście deliktów. A już z pewnością nie kilkakrotnie, jak utrzymywał w liście. Mogła być to tylko zasłona dymna, ale fragment z Cymelium kazał jej poświęcić temu większą uwagę.
Przyjrzała się temu passusowi, przeczytała go jeszcze raz. Litera „E” była napisana wyjątkowo koślawo, jakby Kordianowi zatrzęsła się ręka lub ktoś go szturchnął. Mimowolnie zobaczyła tę scenę w wyobraźni, zanim upomniała się, by skupić się na tekście.
Po chwili uznała, że symbol przypomina bardziej grecką niż łacińską literę. Zapisała ją z boku.
„∑”.
Przez chwilę wbijała w nią wzrok, nie mogąc zrozumieć, co Oryński chciał jej przekazać. Jeśli w istocie wpadł na coś, do czego wystarczała tak lapidarna rzecz, będzie musiała go pochwalić. O ile będzie miała okazję.
I o ile uda jej się rozszyfrować znaczenie symbolu.
Rozdział 2
Oskarżyciel posiłkowy
1
Areszt Śledczy Warszawa-Mokotów
Nic nie było takie, jakie powinno. Kordian spodziewał się, że policjanci przewożący go na Rakowiecką będą mu choć trochę przychylni, a problemy zaczną się dopiero później. Nieraz słyszał od klientów, że „psy potrafią być ludzkie”. Większość funkcjonariuszy była gotowa zatrzymać się gdzieś między komendą a więzieniem i pozwolić, by ktoś z rodziny dostarczył aresztantowi rzeczy osobiste. Dzięki temu w pierwszych dniach odosobnienia pechowiec mógł liczyć na minimum godności.
Oryński robił niepewne podchody, licząc na cień sympatii ze strony policjantów. Nie był przecież zwyrodnialcem, który miałby na sumieniu Bóg jeden wie co. Przypuszczał, że przy odrobinie szczęścia uda mu się przekonać konwojentów, by wyciągnęli pomocną dłoń. Potem zamierzał skorzystać z okazji, by przekazać wiadomość Chyłce.
Funkcjonariusze jednak szybko uświadomili mu, że nie interesują ich jakiekolwiek rozmowy. A przynajmniej tak Kordian wniósł po niezbyt zawoalowanej komendzie „zamknij pierdolony ryj”. W drodze na Mokotów już się nie odezwał.
Na miejscu podał wszystkie dane, dopełnił formalności, a potem odebrał wyprawkę. Odzieży nie dostał, najwyraźniej uznano, że to, co ma na sobie, nie uzasadnia przydziału.
– Niech pan da spokój… – zaapelował do klawisza.
Strażnik leniwie omiótł go wzrokiem.
– Mnie to wygląda na porządne ciuchy – ocenił.
– Zbyt porządne.
Mężczyzna uniósł