Remigiusz Mróz

Oskarżenie. Joanna Chyłka. Tom 6


Скачать книгу

w domu, oglądając filmy i seriale.

      – Czytałam – sprostowała. – Książki w starciu z obrazem są jak hipotetyczna walka Pudzianowskiego z Piotrem Żyłą w MMA. O ile ten drugi nie zabrałby ze sobą nart.

      Tadeusz w końcu wypatrzył dwójkę prawników i ruszył w ich stronę. Nie spieszyło mu się.

      – Dają mi władzę – ciągnęła Chyłka. – Sama decyduję, jak wyglądają postacie, jak się zachowują i tak dalej. W filmie czy serialu reżyser mnie z tego odziera. Pieprzę taki układ.

      Może i słusznie, przyznał w duchu Oryński. Nie odezwał się jednak, bo Tesarewicz stanął przy stole, omiatając ich wzrokiem. Zaległa cisza, jakby wszyscy czekali, kto pierwszy wyciągnie rękę.

      – Klapnie pan? – odezwała się w końcu Joanna.

      Tadeusz nawet nie drgnął.

      – Na Boga, w którym miesiącu pani jest?

      – Nie wiem, straciłam rachubę.

      – W szóstym?

      – Bez przesady. Wprawdzie długa droga za mną, ale jeszcze dłuższa przede mną. Podobnie jak w pana przypadku.

      Nawet mimo różnicy wieku, nieczęsto się zdarzało, by Chyłka od początku tytułowała innych per pani lub pan. Kordian ściągnął brwi, dochodząc do wniosku, że chyba pomylił się co do motywacji Joanny.

      Wzięła tę sprawę nie po to, by ocalić siebie lub niewinnego człowieka. I nie ze względu na to, że obrona Tesarewicza wydała jej się ciekawym kazusem. Chodziło o coś innego. O szacunek do tego człowieka.

      Tadeusz stał po jej stronie sceny politycznej, w dodatku po bezkompromisowej walce w czasach PRL-u postanowił wycofać się z polityki w wolnej Polsce. Uznał, że zrobił wszystko, co powinien, więc oddał pole młodszym i bardziej perspektywicznym kandydatom na posłów i senatorów.

      Był jednym z niewielu, którzy uniknęli taplania się w bieżącym mule politycznym. Szanowano go właściwie od prawa do lewa, mimo że nigdy nie krył się ze swoimi konserwatywnymi poglądami.

      Wszystko to jednak skończyło się cztery lata temu. Z wielkim hukiem, który potrafi spowodować tylko upadający autorytet.

      – Moja ciąża to jednak nic w porównaniu z tym, co pana czeka – dodała Joanna. – Usiądzie pan czy będzie nad nami wisiał jak miecz Damoklesa?

      – Miecz oznacza nieubłagane zagrożenie – odezwał się Tesarewicz, wreszcie zajmując miejsce. – Tymczasem ja dla państwa żadnego nie stanowię.

      – W pewnym sensie pan stanowi – odparła Chyłka. – Bo jeśli będziemy pana bronić, de facto sami będziemy potrzebować ochrony.

      – Nie rozumiem.

      – Ktoś pana wrobił. Ktoś zarazem skurwysyńsko przebiegły i zaradny.

      Tadeusz spojrzał na Oryńskiego, jakby oczekiwał, że to właśnie on rozwinie temat. Kordian zdawał sobie jednak sprawę, że nie opłaca się nawet otwierać ust, bo Chyłka i tak wpadnie mu w słowo. Musiała się wygadać, innej możliwości nie było.

      – Już pan rozumie?

      – Przyznam, że…

      – Jako pańscy obrońcy będziemy narażeni na ten sam stopień zaradności, który sprawił, że przywalili panu dożywocie.

      – Miałem na myśli raczej sam fakt obrony.

      – Co proszę?

      Tesarewicz rozłożył lekko ręce, zwracając na siebie uwagę jednego z klawiszy stojących przy wejściu do sali. Funkcjonariusz przypatrywał im się przez chwilę, a potem na powrót zainteresował się pozostałymi osadzonymi.

      – Kim państwo są? – spytał Tadeusz.

      – Pańskimi obrońcami.

      – Mam już…

      – Nie, dotychczas miał pan jedynie namiastkę adwokata.

      Kordian z namaszczeniem pokiwał głową, jakby Chyłka przedstawiła prawdę objawioną. Prawniczka sięgnęła do torby, wyjęła plik kartek, a potem położyła je na stole. Podsunęła je bez słowa Tadeuszowi.

      – Podpisze pan to wszystko i będziemy mieć papierologię z głowy.

      – Co to jest?

      – Cyrograf na usługi Joanny Chyłki – odparła, obracając papiery. – Podpisuje pan, oddaje mi swoją duszę, a ja wypuszczam ją z więzienia jak dżina z butelki. Pasuje?

      Tesarewicz wyprostował się i mruknął coś pod nosem. Wyglądał na człowieka mocno doświadczonego przez życie, a każda z licznych zmarszczek zdawała się świadectwem trudności, z jakimi się zmagał. Najpierw opresje władz, potem niezbyt udana kariera w III RP i więzienie, a teraz śmierć żony.

      Kordian oderwał wzrok od mężczyzny. Patrzenie na niego w jakiś sposób stawało się coraz bardziej dojmujące.

      – To pani jest tą prawniczką, do której zgłosiła się Łucja…

      – Tak. Zrobiła to zaraz po tym, jak odkryła nowe dowody.

      Nie widać było po nim żadnego zaskoczenia. Żona musiała na bieżąco informować go o wszystkim, a może wręcz działała na jego polecenie. Jeśli tak, to do całego ciężaru życiowych doświadczeń trzeba było dołożyć kilka kilogramów poczucia winy za to, co ją spotkało.

      Jakby na potwierdzenie tej myśli Oryńskiego, Tadeusz opuścił wzrok. Wpatrywał się przez chwilę w blat, a potem drgnął i spojrzał na papiery.

      – Twierdziła, że tylko pani może pomóc.

      – I nie pomyliła się – zapewniła Joanna. – Nie dość, że stąd pana wyciągnę, to wystąpię o odszkodowanie i zadośćuczynienie od Skarbu Państwa. Zaśpiewam dwadzieścia pięć milionów.

      Kordianowi przez moment wydawało się, że się przesłyszał. Nadal w pamięci miał wytyczne, które usłyszał podczas pierwszego dnia w pracy. „Nigdy, ale to przenigdy nie mów klientowi, że wygrasz sprawę”. Wysokość kwoty rzuconej przez Chyłkę dodatkowo pogłębiała jego dezorientację.

      – Nie chcę pieniędzy – zadeklarował Tesarewicz.

      – Nieistotne. Weźmie je pan, ale wcześniej podpisze, co trzeba.

      Oryński przypuszczał, że przekonanie Tadeusza do złożenia podpisu będzie wymagało jeszcze trochę wysiłku. Pomylił się. Najwyraźniej pewność żony co do tego, że tylko Chyłka może go wybronić, była wystarczająca.

      Tesarewicz przejrzał pierwszy plik, podpisał, a potem zaczął czytać kolejny.

      – Przyspieszy pan? Intruz ciśnie mi na pęcherz.

      Były opozycjonista podniósł wzrok z niepokojem.

      – Spokojnie – dodała Chyłka. – Permanentne parcie to nic w porównaniu z innymi rzeczami. Niech pan sobie wyobrazi, że na widok kawy robi mi się niedobrze, podobnie się dzieje, kiedy czuję dym papierosowy. No i wzdęcia. One są prawdziwym przekleństwem.

      Tesarewicz tkwił w bezruchu z długopisem między palcami.

      – Gdyby pasożyt produkował hel, orbitowałabym już gdzieś w okolicach Międzynarodowej Stacji Kosmicznej.

      – Pani mecenas…

      – No?

      – Nie jestem przekonany, czy aby…

      – Mój stan jest sprawą drugorzędną – zapewniła. – Niedługo wyeksmituję lokatora, a następnego dnia wracam do picia, palenia i roboty na pełnych obrotach.