Lene Kaaberbol

Śmierć słowika


Скачать книгу

truskawkowego loda na patyku, którego posłusznie lizała co cztery, pięć kroków. Przynajmniej jej oddech nie wydawał się płytszy przez to, że się poruszała, chociaż było tak zimno, że drapało nawet silniejsze płuca Niny. Pernille zrobiła co należało – podała bricanyl, a potem prednizolon, mierzyła napowietrzenie i próbowała uciszyć panikę dziewczynki. Fizycznie stan małej się poprawiał. Lecz teraz Ninę znacznie bardziej martwiło, co się dzieje w jej dziecięcej głowie.

      Pomiędzy barakami Rina nagle się zatrzymała i lekko szarpnęła dłoń Niny.

      – Co się stało?

      – On nie żyje – powiedziała Rina.

      Nina stała przez chwilę, zanim udało jej się nadać swojemu głosowi spokojny, zwyczajny ton:

      – Kto?

      – Tata Mikke.

      Tata Mikke? Chodziło jej o Michaela Vestergaarda?

      – Dlaczego tak sądzisz?

      – Tak powiedzieli. Policjanci.

      Po otwartej przestrzeni placu szalał zimny wiatr. Ostre jak igły płatki, które były raczej lodem niż śniegiem, wbijały się w policzki i czoło. Nina nagle poczuła się jak na arktycznej pustyni, zlodowaciałej i odizolowanej od wszystkiego, nieskończenie odległej od ciepła, bezpiecznego schronienia i ludzkich osad. Rina stała obok i wpatrywała się w truskawkowego loda z takim skupieniem, jakby był zadaniem, które sama sobie wyznaczyła. W jej głosie nie było śladu płaczu – był pozbawiony wszelkich emocji, lecz Nina nie dała się nabrać. Zerknęła na zegarek – była 12.31 – a potem na ciemne jak granit niebo i przez myśl przemknęła jej pozornie nieistotna refleksja, że taka pogoda nie sprzyja lataniu. Dopiero po kilku sekundach zdała sobie sprawę, dlaczego o tym pomyślała. Z reguły kiedy człowiek znalazł się w ciemnej dziurze pośród wojny bądź kataklizmu, a sytuacja z rozpaczliwej na jego oczach zmieniała się w beznadziejną, ratunek nadchodził właśnie z nieba.

      Jeżeli Rina czegoś nie przekręciła, dawny narzeczony Nataszy nie żył. Człowiek, którego wcześniej próbowała zabić nożem myśliwskim. I stało się to po tym, jak Natasza znalazła się na wolności, uderzywszy policjanta w głowę kostką brukową.

      – Rino…

      – Obaj nie żyją – powiedziała Rina i z determinacją liznęła loda. – Tata Mikke i tata.

      Dobry Boże – tata Mikke i tata?

      Do Niny dotarło, że nic nie wie o biologicznym ojcu Riny. Może zbyt pośpiesznie przykleiła Nataszy etykietkę samotnej matki z Ukrainy.

      – Jesteś pewna, skarbie? – zapytała ostrożnie.

      – Tak powiedzieli. – Głos Riny nagle stał się cichszy. Jak się okazało, nie dlatego, że nie była pewna tego, co mówi, lecz dlatego, że to, co miała powiedzieć, naprawdę wstrząsnęło jej światem. – Powiedzieli, że mama to zrobiła.

      – Mama?

      – Tak. Że mama ich zabiła. Obu.

      Nagle Nina zrozumiała, dlaczego dwoma mondeo przyjechała ekipa we wzmocnionym składzie. Osoba, na którą policjanci polowali, nie była samotną kobietą poszukiwaną za niezbyt skuteczną próbę morderstwa. Ich zdaniem Natasza była podwójną morderczynią.

      Nina nagle bardzo wyraźnie poczuła dotyk ręki Riny we własnej dłoni, jej drobne palce lekko drżały zarówno z zimna, jak ze strachu i dlatego, że była wciąż pod wpływem leku na astmę. Zupełnie inaczej leżała w jej dłoni ręka Antona – mocna, bardziej kanciasta i przeważnie brudniejsza.

      Anton był teraz u Mortena, w mieszkaniu na Østerbro. Może jedli naleśniki – Morten czasem je smażył, kiedy miał czas, nie był zmęczony i w dobrym humorze. Może nadal siedzą przy stole w kuchni, Morten pozwolił sobie na jeszcze jedną filiżankę kawy i właśnie w tej chwili rozmawia z Idą o muzyce, a ceratowy obrus w kratkę coraz gęściej pokrywają plamy od upapranych marmoladą palców Antona. Brakowało tam jedynie jej, Niny.

      Nie jestem pewna, czy potrafię to znieść, pomyślała. Nie do końca wiedziała, czym jest owo „to”, lecz miała poczucie, jakby wojna rozpętała się na nowo, a ona była zbyt zmęczona, za stara i nie dość uzbrojona, by ponownie stawać do walki. Tak, rzeczywiście dobrze by było, gdyby w tej chwili zjawił się ktoś i uratował nas.

      Rina lekko ścisnęła ją za rękę – tym razem po to, żeby poszły dalej.

      – Zimno mi – powiedziała.

      – To prawda, ochłodziło się – przyznała Nina. – Chodźmy do środka.

      W pewnej odległości od nich dwaj mężczyźni z mondeo również się zatrzymali, a teraz ponownie ruszyli w ślad za nimi. Czy był wśród nich ten, który powiedział, że „tata Mikke” nie żyje? I że Natasza go zabiła? Jak mogli powiedzieć coś takiego przy Rinie? Jedno było pewne: z ich strony nie ma co oczekiwać ratunku. W takim razie skąd się go spodziewać?

      Søren od razu rozpoznał numer, choć minęło ponad pół roku, odkąd sam po raz ostatni go wybierał.

      Zatrzymał się gwałtownie, przez co biegacz za nim musiał gwałtownie odskoczyć. Puls miał 182, a oddech tak przyśpieszony, że dopiero po kilku dzwonkach był w stanie odebrać telefon, choć nawet przez moment nie pomyślał, że mógłby odrzucić połączenie.

      – Słucham? – powiedział.

      – Mówi Nina. Nie wiem, czy mnie pamiętasz, to ja…

      – Tak, pamiętam cię.

      Pamiętał ją doskonale. Kiedy ją spotkał pierwszy raz, była wymizerowana od choroby popromiennej, przerażona i wściekła. Szpitalna koszula leżała na niej równie fatalnie jak na każdym, kto był zmuszony ją nosić. Była chuda jak patyk, unosił się wokół niej lekki zapach wymiocin, a krótkie czarne włosy wyglądały jak zmatowiałe skołtunione futro porastające czaszkę. Tylko w jej oczach widać było, że pośród tych zgliszczy tli się życie – i tli się z wyjątkową intensywnością, mimo że reszcie jej ciała bliżej było do świata zmarłych niż żywych.

      Była trudna. Niechętna do współpracy i nieufna. Podczas przesłuchania musiał zagrozić jej tymczasowym aresztem, z czego nie był szczególnie dumny. Prawdopodobnie nie miała pojęcia, że w trakcie dochodzenia starał się chronić ją i jej przyjaciół, którzy choć mieli jak najlepsze chęci, byli w kraju na sto procent nielegalnie. Jego zdaniem Nina i jej koledzy wykazywali się zbytnią łatwowiernością wobec niektórych nielegalnych imigrantów i innych żyjących poza systemem nieszczęśników, którym udzielali opieki lekarskiej, zapewniali dach nad głową i których inne podstawowe potrzeby zaspokajali, ale do diabła, nie można ciągać ludzi po sądach za udzielanie pomocy humanitarnej.

      Minął go kolejny biegacz, poruszający się tym szczególnym sztywnym stylem jak wtedy, kiedy nie do końca jest się pewnym podłoża. Nawet w tak okrutnie mroźne przedpołudnie na ścieżce wokół Damhussøen było mnóstwo biegaczy. Trasa była za krótka, więc musiał obiec jezioro cztery razy, czując się jak chomik w ogromnym kółku. I choć ścieżki w miarę oczyszczono, nadal były śliskie i pokryte niepodobną do niczego innego szaroburą mieszanką żwiru, błota pośniegowego, gęsich odchodów i soli ulicznej. Normalnie biegałby w Hareskoven albo w innym nieco mniej popularnym miejscu, ale w takim śniegu byłoby to zbyt uciążliwe. A kiedy kilka tygodni wcześniej próbował zamienić buty do biegania na narty biegowe, dawny uraz kolana odezwał się z taką mocą, że z żalem musiał z powrotem wsunąć narty do schowka w garażu.

      W słuchawce zapadła cisza na tyle długa, że puls spadł mu do mniej więcej 140.

      – Co mogę dla ciebie zrobić? – zapytał