w Londynie, to go odwiedziłem.
– Gdzie?
– Na Bywater Street.
– Jak się miał?
– Świetnie, dziękuję.
– A my szukaliśmy go to tu, to tam… I rozwiązłej lady Ann też. Z nią także nie jesteś w kontakcie? Oczywiście chodzi mi wyłącznie o kontakt w przenośni.
– Nie. I daruj sobie te cienkie aluzje.
– To teraz dawaj paszport.
– Po co?
– Ten sam, który pokazałeś na dole. Swój angielski paszport. – Wyciągnięta dłoń nad blatem biurka.
– Po co?
Ale i tak mu go oddaję. Co miałem zrobić? Bić się z nim?
– Innych nie masz? – W zamyśleniu przerzuca kartki. – Bo miałeś ich w życiu całą harmonię na różne nazwiska. Co się z nimi teraz dzieje?
– Oddałem. Poszły do niszczarki.
– Ale przecież ty masz podwójne obywatelstwo. Gdzie masz paszport francuski?
– Mój ojciec był Anglikiem, służyłem jako Anglik, angielski dokument mi wystarczał. A teraz oddaj mi go. Bardzo proszę.
Paszport jednak już zniknął pod blatem.
– No dobra, Lauro, teraz znowu twoja kolej – mówi Bunny, jakby na nowo się zorientował, że koleżanka jest w pokoju. – Może teraz skoncentrujemy się na tym mieszkanku do operacji „Fuks”?
Było po wszystkim. Walczyłem do ostatniego kłamstwa. Zginąłem. Amunicja mi się skończyła.
Laura ogląda papiery poza moim polem widzenia, a ja z całych sił usiłuję nie zwracać uwagi na ogromne krople potu spływające mi po żebrach.
– Ano właśnie, Bunny. Mieszkanko operacyjne – przytakuje, z satysfakcją unosząc głowę. – Mieszkanko na wyłączne potrzeby operacji „Fuks”. I nic więcej. Położone gdzieś na terenie miasta Londyn. Kryptonim „Stajnia”. Gospodyni do wyłącznej dyspozycji Smileya. Właściwie tyle tylko wiemy.
– Może jednak coś ci się przypomina? – pyta zaraz Bunny.
Czekają. Ja też. Laura znowu zaczyna rozmawiać z Bunnym.
– Wygląda na to, że Kontroler nie chciał, żeby nawet Lacon wiedział, gdzie to jest ani kto tam siedzi. Biorąc pod uwagę, że Lacon był szychą w Ministerstwie Skarbu i że tyle wiedział o innych sprawach Cyrku, musi to świadczyć o niezłej podejrzliwości Kontrolera. Ale przecież nie wypada nam go krytykować?
– No właśnie. Będziemy czyścić „Stajnię”? Stajnię Augiasza? – pyta niby z ciekawością Bunny.
– Chyba tak – odpowiada Laura.
– Może tak sobie życzył Smiley?
– Zapytaj Pete’a – proponuje skwapliwie.
Ale Pete – nie cierpię, jak nazywa się mnie Pete – ogłuchł jeszcze bardziej, niż udaje.
– Bo najlepsza wiadomość jest taka – mówi znowu Bunny do Laury – że to mieszkanie dalej istnieje! Albo celowo, albo przez bałagan. Myślę, że przez bałagan. „Stajnia” pozostawała w całkowitej dyspozycji aż czterech kolejnych Kontrolerów. I istnieje nadal. Nawet na samej górze nie wiedzą ani że jest, ani gdzie. A co jeszcze śmieszniejsze, nasze kochane Ministerstwo Skarbu nigdy nie zakwestionowało wydawanych na nie pieniążków, choć przecież wszyscy dziś zaciskamy pasa… – I głosem starej ciotki: – „Kochanie, lepiej nie pytaj. To tajemnica. Podpisz pod spodem i ani słowa mamusi”. Umowa jest na dzierżawę, ale nie wiadomo, na jak długo ta dzierżawa, kto ma tę umowę, jaki kretyn grzecznie płaci rachunki. – I znów napastliwie pod moim adresem: – Peter. Pierre, Pete. Co tak zamilkłeś? Oświeć nas, proszę. Ten kretyn to kto?
Trochę trudno dalej się wywijać, kiedy człowiek jest w potrzasku, kiedy wykorzystał już wszystkie sztuczki i nic. Można zacząć nową historyjkę w obrębie tej pierwszej i tego również próbowałem, ale także bez skutku. Można stworzyć nowy wątek i mieć nadzieję, że na tym się skończy. To też zrobiłem i nic. Wtedy trzeba sobie powiedzieć, że to koniec i pozostaje tylko jedno: śmiało powiedzieć prawdę, jak najmniej prawdy, tylko tyle, ile trzeba, i zarobić parę punktów za dobre sprawowanie. Oczywiście za bardzo na te punkty nie liczyłem, ale może przynajmniej uda mi się odzyskać paszport?
– George miał swojego prawnika – powiedziałem, czując, jak wbrew moim chęciom narasta we mnie grzeszna ulga penitenta. – Szpanerskiego prawnika, jak zauważyłaś. Jakiegoś dalekiego krewnego Ann. I ten prawnik, a może prawniczka, nie wiem, robił za łącznika. To nie jest żadne mieszkanie konspiracyjne, tylko konspiracyjny dom, ma ze trzy piętra. A umowa najmu jest na firmę zarejestrowaną na Antylach Holenderskich.
– No, wreszcie się spisałeś – pochwalił mnie Bunny. – A gospodyni?
– Millie McCraig. Była agentka George’a. Już wcześniej pracowała dla niego. Świetnie się sprawdziła. Na początku „Fuksa” prowadziła ośrodek Komitetu Sterującego w New Forest. Kryptonim „Obóz numer 4”. George kazał jej się zwolnić, a potem na nowo przyjąć, ale już w Operacjach Tajnych. Pieniądze na nią brał z tajnego funduszu. I umieścił ją w „Stajni”.
– Która znajduje się gdzie, jeśli można wiedzieć? – drążył Bunny.
No więc powiedziałem im to, i nawet podałem numer telefonu „Stajni”, który spłynął mi z ust tak, jakbym o niczym innym nie marzył, tylko o tym, żeby się nim podzielić. Przez chwilę trwała zmiana dekoracji, bo Bunny i Laura musieli zrobić sobie miejsce na biurku między aktami, po czym Bunny umieścił tam szeroki telefon, tak skomplikowany, że sam bym sobie z nim nie poradził, i poprzyciskawszy parę klawiszy z szybkością błyskawicy, podał mi słuchawkę.
Dziesięć razy wolniej wystukałem numer „Stajni” i aż się wzdrygnąłem, bo sygnał wybierania rozległ się w całym pokoju. Już i tak czułem się jak zdrajca, więc ten dźwięk zabrzmiał nawet nie jak niedochowanie wymogów tajności, ale wręcz jak przyznanie się do zdrady – zupełnie jakbym został zdemaskowany, wzięty do niewoli i zwerbowany jako podwójny agent. Telefon wył i wył. Czekaliśmy. Wciąż nic. Pomyślałem sobie, że Millie albo jest w kościele, bo zawsze spędzała tam dużo czasu, albo poszła na rower, albo już nie jest tak sprawna jak dawniej, podobnie jak wielu z nas. Albo – najpewniej – choć zawsze piękna i niedostępna, już dawno temu przeniosła się na tamten świat i na cmentarz, bo w końcu była ode mnie co najmniej pięć lat starsza.
Sygnał wreszcie zamilkł. Usłyszałem coś jakby trzask i pomyślałem sobie, że to automatyczna sekretarka. I wtedy, ku własnemu zdumieniu i z całkowitym niedowierzaniem, usłyszałem głos Millie, ten sam niezmieniony głos, ten sam twardy, pełen dezaprobaty szkocki akcent, który często parodiowałem, by rozbawić George’a, kiedy był w złym humorze.
– Tak? Halo? – A potem, ponieważ się zawahałem: – Słucham, kto mówi? – Z oburzeniem, jakby była północ, a nie siódma wieczór.
– Millie, to ja, Peter Weston – powiedziałem. I na wszelki wypadek dodałem jeszcze pseudonim Smileya: – Pewnie pamiętasz. Znajomy pana Barraclough.
Miałem wrażenie – czy wręcz nadzieję – że przynajmniej raz w życiu Millie nie od razu się połapie, ale zareagowała tak błyskawicznie, że to ja się pogubiłem, nie ona.
– Pan Weston?
– We