Psa.
Gutek podniósł do góry szklankę z drinkiem. Mrugnął do Popławskiego. Ten milczał jak głaz. Jego twarz nie wyrażała niczego.
– To za otwarcie furtki transferowej – kontynuował tymczasem Gutek. – Całej autostrady dla naszego śniegu.
– Naszego? – Słoń zmarszczył czoło. – Śniegu? Wiesz, że jestem absolutnym fanem motoryzacji. Biznes rozrywkowy też lubię całkiem, nie powiem. Kobiety, wszelkie zboczenia i dewiacje nie są mi obce. Narzędzia terroru, balistyka, kino, czasem krótka smycz, ale prochu nie lubię. Nie toleruję. Nie zezwalam. Tępię. – Podniósł głos, a im dłużej mówił, tym bardziej się nakręcał i coraz wyżej wstawał z wózka. – Poza tym, z tego, co wiem, ty jesteś biznesmenem. Czyścisz w budowlance pieniądze, które ja zarobię. Nie odwrotnie.
– Rozumiem, Jerzyku, że to jedynie wersja oficjalna – przerwał mu Gutek. – Szkoda, bo naprawdę cenię twoją opinię. Też jestem tradycjonalistą. Honor to podstawa. Ale choć przykro mi to mówić, alkohol i papierochy to już przeszłość. Czas zainwestować w nowe technologie. W ropę. Energetykę. Cały kraj woła o jeszcze. Popyt znacznie przewyższa podaż. To biznes rozwijający się szybciej niż moja oryginalna branża. Budowlanka zresztą nada się doskonale do wyczyszczenia tych złociszy, które zarobimy na MDMA i kryształach.
– Mówisz do mnie jak do dziecka – żachnął się Słoń. I zarechotał jak z doskonałego żartu. – My zarobimy? Ja z tobą? A dlaczego miałbym wchodzić w jakiekolwiek partnerstwo? Mam już wspólników. Sprawdzonych i pewnych od lat. Może małe przypomnienie: ty pracujesz pode mną, Gutek. Dla mnie. Ty jesteś mój. Zapomniałeś?
Gutek udał, że nie słyszy pogardy w głosie Popławskiego.
– Taras, skocz no do garażu – krzyknął do Ukraińca skulonego przy kaloryferze.
Wszyscy odwrócili głowy. Niektórzy dopiero teraz zauważyli niewysokiego, ale umięśnionego i nieproporcjonalnie szerokiego w barach mężczyznę, który wzbudzał respekt. Potężne ramiona, dłonie wielkości patelni. Ogromny arbuz zamiast głowy, ogolony na łyso, z mnóstwem blizn i tatuaży wykonanych głównie cyrylicą. Reszta ciała mężczyzny była drobna i wiotka. Nogi chude, patykowate. Stopy w za dużych gumowych klapkach zdawały się karykaturalnie krótkie, jakby nie dawały oparcia tak rozbudowanemu tułowiowi.
– Przynieś swoją torbę podróżną – polecił Gutek. – Tę w niebieską kratę. Mniejszą.
Ukrainiec wytoczył się z salonu bardzo powoli, kląskając głośno klapkami. Kiedy mijał się w drzwiach z Lalusiem, uścisnęli sobie dłonie, co nie uszło uwagi Popławskiego.
– Skąd go wytrzasnąłeś?
– Z kątowni – zaśmiał się Gutek. – Przydałby ci się, co? Sam go znalazłem i wykształciłem.
– Chyba nie w robieniu wrażenia. Gadanego też nie ma. – Słoń się skrzywił. – Ani gustu.
– Ma dobre oko i silne ręce – pośpieszył z wyjaśnieniem Gutek, pusząc się jak paw. – Jeszcze nie raz mnie o niego poprosisz. W pojedynkę poradziłby sobie z twoimi trzema i to bez metalowych pomocy naukowych.
– A tak na poważnie?
– Przypałętał się na pekaesie, co, Gosia? – krzyknął do nowej dziewczyny, jakby szukał u niej wsparcia. – Na truskawki do Polszy przyjechał, ale ma taką maskę, że nikt go nie chciał zatrudnić. Pomyślałem, że się nada. Jelcyn go przytulił w Maximie. I miałem rację. Daję ci na niego gwarancję jakości. Pamiętasz działacza kółek rolniczych i wieloletniego dłużnika Pochłaniacza, bo na kampanię pieniądze wziął, ale z umów się nie wywiązał?
– Podnóżka pana polityka po solarium z krawatem w wesołe prezerwatywy?
– Powiem inaczej, jak mówi o sekretarzu byłego ministra nasz przyjaciel Pochłaniacz: żona tego cwela, co na psiarni wystawił szanowanego biznesmena na trzy lata, już jest wdową. Bierz się do niej. – Gutek wzruszył ramionami i gromko śmiał się z własnego żartu.
Słoń trawił wiadomość.
– Samobójstwo. Nasz Taras gołymi ręcami go odpalił. Taki chłop ma naturalny ścisk w grabuli. Musiał się śpieszyć, by po zadławieniu charakterystyczna bruzda samobójcza posiadała cechy przyżyciowości, jak mawia mój kolega doktor z czterdziestoletnim stażem pracy z trupami. Niemożliwe? Owszem. Ale psiarnia nawet palucha nie znalazła ani peta, bo Taras nie pali. Tylko przekrwiona przegroda nosowa i pajączki w gałkach ocznych ofiary mogły sprawę rypnąć, ale z tym sobie jakoś poradzili magicy od techniki moich kumpli ze służb. Nie wnikałem, jak to załatwili. Jest w każdym razie posprzątane i wszystkie papiery w aktach są czyste. Kosztowało to parę złotych, ale inwestycja już teraz się zwraca. Tak na poważnie to Afganistan, pierwsza linia. Szkolenie GRU i legitka na czołgi. Na ciele ma trzydzieści dwie blizny. Chcesz, to ci pokaże w wolnej chwili. W jednej z dziur może chować pomarańczę. Zmartwychwstał ze trzy razy. Raz po nim przejechało działko bojowe. No i te urocze tatuaże.
– Prawdziwy skarb – potwierdził Słoń. – Fakir albo talent. Trzymasz go w domu? Nie boisz się, że cię zje, jak przymkniesz oko?
– W nocy też, Jerzyku, więc nie zapraszam. – Gutek znów zaśmiał się fałszywie. – Swoją drogą szykuje się piękna przygoda. Jeśli nie chcesz, nie będę cię przekonywał. Wiem, że się nie lubicie z Wojtkiem, ale Pochłaniacz dawno obiecał swój akces, a ja się zgodziłem.
– Zgodziłeś się – zakpił Słoń i roześmiał się głośno, jakby usłyszał doskonałą anegdotę. – Wspaniałe wieści.
Gutek nadął się obrażony.
– Poza tobą mamy innych chętnych. Nie chcę, żeby jucha przedwcześnie poszła w miasto, bo po co dostarczać im podniet, jak do podziału tortu wystarczy trzech. Na więcej styknie.
– Trzech? To jest jeszcze ktoś następny poza mną i tym szczurem Pochłaniaczem? – Słoń zerknął na Tamagocziego. – Kto trzeci? Kurczak?
– No ja. – Gutek udał zdziwionego. – Ty, oczywiście, ja i Pochłaniacz. Czwarta część idzie na koszty.
– Pochłaniacz? Na jakie koszty? – wychrypiał Słoń. – Kurczak wie?
Gutek zacisnął usta. Tamagoczi przestał grać. Rejestrował przebieg rozmowy, jakby zapisywał ją na twardym dysku. Zaczynało robić się nieprzyjemnie. Niestety Gutek nie dostrzegał zagrożenia. Ciągnął, radośnie klaszcząc w dłonie:
– Drogie to było i nie wykluczam, że cena jeszcze wzrośnie. Ale kiedy Gruby Pies zostanie spacyfikowany, nikt poza nami się nie wciśnie! Zmonopolizujemy rynek. Dlatego trzeba spieniężyć wszystko, co się da, i zainwestować w towar. Opłacić magazyny. Ochronę, psiarnię. Pierwsze transporty są już na Kontenerowej. W moim magazynie – dokończył z dumą.
Słoń zawiesił w powietrzu widelczyk z bezą.
– Obyczajówka czy TW?
Gutek pokiwał mu palcem, jak małemu chłopcu.
– Śpij spokojnie, Jerzyku. Detonacja stuprocentowa. Dlatego drożej wychodzi.
– Przejdźmy do biblioteki. – Słoń spojrzał na otwarte drzwi gabinetu Gutka. – Nie będę kupował kota w worku.
– Nie musimy tam iść. – Gutek nagle spoważniał. Pochylił głowę w kierunku Słonia i zniżył głos do szeptu: – Nie muszę ci pokazywać tych dokumentów. One ciebie dotyczą. I Pastucha, z którym od dawna negocjujesz temat kolumbijskiego kanału, bo te bajki moralne o szkodliwości prochu to możesz wstawiać swojej babci. Grubego Psa też