Федор Достоевский

Idiota


Скачать книгу

e/>

      Idiot

      Przełożyła

      Justyna Gładyś

      Wydawnictwo Zielona Sowa

      Kraków

      Tytuł oryginału:

      Idiot

      Projekt okładki:

      Piotr Iwaszko

      Opracowanie graficzne okładki:

      Jolanta Szczurek

      Redakcja:

      Elżbieta Zarych

      © Copyright by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z  o.o., Kraków 2009

      All rights reserved

      ISBN 978-83-7895-301-2

      Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o.

      30-404 Kraków, ul. Cegielniana 4A

      tel./fax (012) 266-62-94, tel. (012) 266-62-92

      www.zielonasowa.pl

      [email protected]

      CZĘŚĆ PIERWSZA

      I

      Pod koniec listopada, w odwilż, około dziesiątej rano pociąg Kolei Petersbursko-Warszawskiej pełną parą zbliżał się do Petersburga. Było tak mgliście i wilgotno, że świt z trudem przecisnął się przez chmury; z okien pociągu trudno było coś dojrzeć na odległość dziesięciu kroków. Wśród pasażerów pociągu można było znaleźć i takich, którzy wracali z zagranicy, stanowili oni jednak znaczną mniejszość. Najbardziej zapełnione były wagony trzeciej klasy, w których jechał drobny ludek pracujący z niedalekich okolic. Wszyscy jak jeden mąż byli zmęczeni, wszystkim przez noc ociężały powieki, wszyscy zmarzli, a ich twarze przybrały bladożółty kolor mgły za oknem.

      W jednym z wagonów trzeciej klasy, przy oknie, znalazło się nagle naprzeciw siebie dwóch młodych mężczyzn. Obaj ubrani byli raczej skromnie i prawie nie mieli bagażu, ich twarze sprawiały jednak dość interesujące wrażenie. Widać też było, że obaj mają ochotę na nawiązanie rozmowy. Gdyby wiedzieli o sobie nawzajem, co właściwie w tej chwili jest w nich interesującego, zdziwiliby się, że przypadek posadził właśnie ich naprzeciwko siebie w wagonie trzeciej klasy Kolei Petersbursko-Warszawskiej. Jeden z mężczyzn, niewysokiego wzrostu, mniej więcej dwudziestoośmioletni, miał kręcone, niemal czarne włosy i małe, szare, ale pełne ognia oczy, nos szeroki, spłaszczony, osadzony na mięsistej twarzy, a jego wąskich warg nie opuszczał grymas bezczelnego, drwiącego, a nawet złego uśmiechu. Tylko wysokie i ładnie sklepione czoło łagodziło tę nieszlachetną ostrość rysów. Tym jednak, co przyciągało szczególną uwagę, była trupia bladość jego twarzy, sprawiająca wrażenie skrajnego wyczerpania (pomimo mocnej budowy ciała), a zarazem ukryta w niej namiętność, dochodząca aż do cierpienia, nieharmonizującego z bezczelnym i aroganckim uśmiechem ani zadufanym spojrzeniem. Ubrany był ciepło w obszerny czarny kożuch z jagnięcej skórki, który chronił go przed nocnym chłodem. Natomiast jego sąsiad z naprzeciwka musiał wycierpieć na własnej skórze wszystkie rozkosze wilgotnej listopadowej nocy rosyjskiej, do której najwidoczniej nie był przygotowany. Miał na sobie dość szeroki i gruby płaszcz bez rękawów z ogromnym kapturem, dokładnie taki, jakiego używają często podróżni w zimie daleko za granicą, w Szwajcarii czy północnych Włoszech, nie biorąc oczywiście pod uwagę takich odległości jak z Ejtkunów1 do Petersburga. Ale to, co w pełni wystarczało we włoskim klimacie, okazało się niezupełnie użyteczne w Rosji.

      Właściciel płaszcza z kapturem również wyglądał na dwadzieścia sześć, siedem lat. Wzrostu więcej niż średniego, miał bardzo jasne, gęste włosy, zapadnięte policzki i leciutką, ostro zakończoną, niemal zupełnie białą bródkę. W jego dużych, błękitnych, uważnych oczach czaiło się coś cichego, ale ciężkiego zarazem – ten dziwny wyraz, z którego można rozpoznać padaczkę. Była to zresztą miła twarz, szczupła i subtelna, pozbawiona jednak rumieńców, w tej chwili nawet posiniała z zimna. W rękach pasażera kołysał się niedbale nędzny węzełek ze starego wypłowiałego fularu2, zawierający najprawdopodobniej cały jego podróżny majątek. Jeśli dodać do tego obrazu jeszcze trzewiki z grubymi podeszwami i sztylpy3, to stwierdzić należy, że wszystko w nim było nierosyjskie. Czarnowłosy pasażer, po części z braku zajęcia, obejrzał sąsiada i wreszcie, przybierając ów charakterystyczny niedbały uśmieszek, który otwarcie wyraża zadowolenie z tego, że bliźniemu dzieje się gorzej niż nam, zapytał:

      – Zimno, co?

      I  potrząsnął ramionami.

      – Bardzo – z wielką skwapliwością odpowiedział sąsiad – a niech pan weźmie pod uwagę, że to dopiero listopad. Co to będzie, jak przyjdzie mróz? Nawet nie myślałem, że u nas może być tak zimno. Odzwyczaiłem się.

      – Pan z zagranicy?

      – Tak, ze Szwajcarii.

      – Fiu! A niech pana!…

      Czarny gwizdnął i roześmiał się.

      Nawiązała się rozmowa. Mężczyzna w szwajcarskim płaszczu odpowiadał na wszystkie pytania sąsiada z zadziwiającą wprost gorliwością, zupełnie przy tym nie wyczuwając ich niedbałego tonu, płonności, niestosowności i czczości. W trakcie rozmowy oznajmił między innymi, że istotnie długo nie było go w Rosji – ponad cztery lata, że wysłano go za granicę na leczenie jakiejś dziwnej choroby nerwowej, czegoś w rodzaju padaczki czy pląsawicy, jakichś drgawek i konwulsji. Słuchając tej opowieści, współrozmówca od czasu do czasu uśmiechał się ironicznie. Najbardziej zaś był rozbawiony, gdy na pytanie: „I co, wyleczyli?” usłyszał odpowiedź: „Nie, nie wyleczyli”.

      – He! A pewnie jeszcze grube pieniądze im pan zapłacił. A my ich tu mamy za Bóg wie kogo – podsumował jadowicie.

      – Święta prawda! – wtrącił się do rozmowy siedzący obok, źle ubrany jegomość. Był to typ steranego urzędniczyny, około czterdziestu lat, krzepkiej budowy ciała, z czerwonym nosem i wągrowatą twarzą. – Święta prawda! Tylko najlepsze siły z naszej Rosji wysysają.

      – Jak bardzo się pan myli w moim wypadku – odrzekł szwajcarski pacjent cichym, uspokajającym głosem. – Ja oczywiście nie mam prawa się spierać, bo nie wiem wszystkiego, ale mój doktor, nie dość, że dał mi na drogę swoje ostatnie pieniądze, to jeszcze prawie dwa lata utrzymywał mnie i leczył na własny koszt.

      – A co, płacić nie miał kto? – zapytał czarnowłosy.

      – Zgadza się. Pan Pawliszczew, na którego byłem utrzymaniu, dwa lata temu umarł. Pisałem potem tutaj do generałowej Jepanczyn, mojej dalekiej krewnej, ale nie dostałem odpowiedzi. No więc przyjechałem.

      – To właściwie do kogo pan przyjechał?

      – To znaczy gdzie się zatrzymam?… Jeszcze nie wiem, doprawdy…

      – Jeszcze się pan nie zdecydował?

      I obaj słuchacze roześmiali się.

      – A ten oto węzełek zawiera zapewne cały pański majątek? – zapytał czarnowłosy pasażer.

      – Założę się, że tak – wtrącił ze szczególnie zadowolonym wyrazem twarzy czerwononosy urzędnik – i co, nic więcej w bagażowych wagonach pan nie ma? Chociaż trzeba zaznaczyć, że bieda nie hańbi.

      Okazało się, że właśnie tak się sprawy mają, do czego jasnowłosy mężczyzna przyznał się bez zwłoki i z wielką skwapliwością.

      – Węzełek pański ma mimo wszystko pewne znaczenie – kontynuował urzędnik, kiedy już naśmiał się wraz z sąsiadem do woli (charakterystyczne, że i sam właściciel węzełka, patrząc na wesołość współtowarzyszy podróży, zaczął się w końcu śmiać, co zresztą tylko spotęgowało ich radość) – i chociaż dałbym sobie rękę uciąć, że nie zawiera on złotych rulonów z napoleondorami i friedrichsdorami ani też holenderskimi dukatami, co można wywnioskować choćby