sukienkach stały we dwie z Hanką na stacji i wypatrywały lokomotywy. Pociąg, który miał nadjechać, był symbolem rozpoczęcia nowego życia, a stojące obok walizki – wkraczaniem w wiek dorosłości. Czekał na nie tajemniczy, nieznany świat. Obie czuły zarówno lęk, jak i ekscytację. Oto prowincjuszki mają zamiar zrobić karierę w stolicy i albo im się to uda, albo wrócą pokonane. Miały jednak siebie i to dawało im nadzieję, że nie zginą w Warszawie i nie będą musiały żyć na prowincji. Hanka właściwie nie miała wyjścia. Została sama, bez domu, ziemi i z niewielkim plikiem banknotów. Alicja zaś szukała motywacji i siły, żeby opuścić Chełmice i spróbować innego życia. A najbardziej chciała uciec od swoich uczuć, jakimi darzyła Juliana Chełmickiego. Miała nadzieję, że będąc daleko, w nowym miejscu, świecie tysiąca perspektyw, i w tłumie ludzi, ostudzi swoje zranione serce albo spotka na swojej drodze nową miłość, która pozwoli jej uwierzyć w siebie i własne możliwości.
3. Warszawa, 1936
Warszawa była jednym z tych miast, o których się mawiało „wielki świat”. Ludziom spragnionym zabawy, kultury, blichtru, a nawet rozpusty oferowała bardzo wiele. Eleganckie restauracje, teatrzyki i kabarety, dansingi z fordanserkami i prostytutki, których było tak wiele, że doczekały się swoistej hierarchii w zależności od wyglądu i cen, za jakie proponowały swoje usługi. Każdy spragniony uciech cielesnych mógł znaleźć córę Koryntu dopasowaną do zasobności swojego portfela. Zamożni warszawiacy grywali w tenisa, pijali kawę w klimatycznych cukierniach i chodzili na tory wyścigowe znajdujące się na Polach Mokotowskich. Ta ostatnia rozrywka pasjonowała także i gorzej uposażonych, gromadząc na wyścigach tłumy.
Stolica oprócz szerokich arterii, luksusowych hoteli i apartamentów miała też inne oblicze, które ani nie błyszczało, ani nie zapewniało luksusu. Były to dzielnice robotnicze o odrapanych kamienicach, skleconych z desek wychodkach i ryneczkach, gdzie można było kupić lub sprzedać swoje dobra. To były także klany koczujących w określonych rewirach żebraków, którzy swoje zajęcie podnieśli do rangi zawodowstwa, kieszonkowców zwanych doliniarzami i szajki przestępcze włamujące się do bogatych domów, bankowych sejfów i innych miejsc, gdzie można było znaleźć gotówkę.
Warszawa nie różniła się od innych tętniących życiem stolic europejskich z całym przekrojem ludzi, którzy mogli uważać się za bardziej lub mniej wygranych. Była tajemnicą i jednocześnie miejscem, gdzie wszystko jest możliwe. Wabiła ludzi z mniejszych miast i wiosek, oferując pracę i kusząc perspektywą dostatniego życia.
Dlatego rodzeństwo Lewinów wybrało właśnie to miejsce na rozpoczęcie nowego życia. Nie były to łatwe początki, okupione rozczarowaniem i szukaniem swojego miejsca do życia. Tutaj możliwe było wspięcie się na same szczyty, jak również upadek na samo dno. Każdy dzień to była walka o swoje miejsce, byt i marzenia o lepszym jutrze. Wielu się poddawało i ich życie wciąż pozostało nędzne, inni szukali rozwiązań. Nie zawsze jednak było to moralnie słuszne, ale pokus dookoła tak wiele, a konkurencja tak duża, że opory znikały.
Emil Lewin przebył długą i męczącą drogę, zanim znalazł się w miejscu, w którym teraz był. Tymczasem siedział w wygodnym skórzanym fotelu, ubrany w drogi, dobrze skrojony garnitur, i popijał koniak z pękatego kieliszka. Wyglądał jak człowiek sukcesu i takim postrzegali go inni, ale Emil wiedział, że to jest dopiero początek jego podróży, aby poczuć się tak, jak odbierało go otoczenie. Lewin nie chciał stwarzać pozorów, ale na tę chwilę były one niezbędne, by mógł wcielać w życie swój plan. Dlatego siedział nonszalancko, popijał drobnymi łyczkami bursztynowy napój i wypuszczał dym z papierosa, jak człowiek, który jest pewny siebie i swojej pozycji. Wiele osób szybko przekonywało się, że w istocie Emil jest pewny siebie, natomiast jego pozycja była mocno kontrowersyjna.
– To pospolity szantaż, panie Lewin. – Dyrektor banku otarł zroszone potem czoło.
– Panie Lisiecki, może jest to szantaż, ale przegrywanie na Polach Mokotowskich pieniędzy swoich klientów też nie jest godne pochwały. – Uśmiechnął się szyderczo.
– Ale skąd pan, u licha, o tym wie? – Wciąż był zdziwiony, że jego misterna intryga okradania banku, w którym był dyrektorem, się nie udała.
– Pan wybaczy, panie Lisiecki, ale to tajemnica zawodowa. – Kolejny uśmiech pojawił się na twarzy Lewina.
– Cholerny drań – bąknął Lisiecki i sięgnął po metalową kasetkę. Otworzył ją, po czym wyjął z niej plik banknotów i położył przed Lewinem.
– Pozwoli pan, że przeliczę. Nie, żebym panu nie wierzył, ale mógł pan się ze zdenerwowania pomylić – obłudnie powiedział Emil.
– Nie ma obawy, panie Lewin. Dwadzieścia tysięcy, co do grosza, ale oczywiście, proszę przeliczyć. – Znowu otarł czoło.
Chciał jak najszybciej pozbyć się z gabinetu szantażysty, którego jeszcze kilka tygodni temu nazywał kompanem i po wyścigach pił z nim wódkę w Adrii. Tymczasem okazało się, że intencje Emila Lewina nie były zbyt czyste. Nie wiedział jednak, w jaki sposób ten człowiek wszedł w posiadanie sfałszowanych dyspozycji wypłat klientów, które przechowywał w szafie pancernej swojego mieszkania przy Grochowskiej. Być może, będąc częstym gościem, zdołał ukraść komplet kluczy i dorobić swoje? A może zatrudnił włamywacza albo przekupił jedną z jego licznych kochanek?
Nie mylił się. Jedno przemyślenie było jak najbardziej trafne. Elżbieta Kornalska była półanalfabetką i początkującą tancereczką, ale lubiła szampana, piękne stroje i bywanie w najlepszych lokalach warszawskich. Wykonała zadanie bez zarzutu, nie mając pojęcia, co jest w papierach, które wykradła po upojnych igraszkach z dyrektorem Lisieckim. Ten ostatni okazał się bowiem niezbyt jej przydatny. Mimo eksponowanego stanowiska przegrywał fortunę na wyścigach, ją zbywając jedynie jakimiś drobiazgami, które okazywały się gówno warte. Zaś Emil Lewin mimo młodego wieku miał niemałe pieniądze i był daleko bardziej przystojny niż brzuchaty Lisiecki, ale na zostanie jego kochanką nie miała szans. Powiedział jej to pewnego dnia dobitnie i bez ogródek. Była niepocieszona, ale zaproponował jej interes, na którym w ciągu jednej nocy mogła zarobić nawet pięćset złotych. Zgodziła się bez wahania i bez najmniejszych skrupułów ukradła Lisieckiemu papiery, posługując się wytrychem wręczonym przez Lewina. Opłaciło się.
– Mogę jeszcze pofiglować z tobą w łóżku – powiedziała, chowając do stanika zwitek pieniędzy. – Niezła w tym jestem. Chociaż nie jestem prostytutką.
– A kim? – zaśmiał się Emil.
– No, miewam czasami kochanków, którzy mnie utrzymują… – zaczęła się tłumaczyć.
– A zatem jesteś prostytutką. Tylko trochę lepszą niż te z Powiśla, bo te oddają się za porcję jedzenia. No i nie wystajesz w bramach, jak te z Muranowa – odpowiedział jej ostro.
– Kapeluszową też nie jestem – prychnęła. – One mają między nogami większy ruch niż kolej wileńska.
– Ale przynajmniej nie udają dam – zarechotał Emil.
Nieczęsto korzystał z usług prostytutek, nawet tych najdroższych i najlepszych. Znał życie i wiedział, że z tych uciech można się nabawić francy. Dlatego wybierał na kochanki niewinne dziewczyny, które mamił obietnicą rychłego ożenku. Niejedna gaz odkręcała albo chciała się pod tramwaj rzucać, ale Lewin niezbyt się tym przejmował. Nadrabiał zaległości z czasów, gdy był biednym, brudnym wieśniakiem, dla którego szczytem marzeń było oglądanie erotycznych zdjęć za dwa grosze.
Teraz był eleganckim, przystojnym