co pani Ozorkowa chce jej podziękować? Za biedę? Za śmierć męża? Czy za to, że dzieci pani nie dała i teraz sama pani jak ten kołek w płocie została? – mruknął Lewin.
– Ty, Emilek, to za dużo od życia wymagasz i pewnie dlatego ciągle niezadowolony jesteś. – Starsza kobieta uśmiechnęła się dobrotliwie. Jej pokryta siateczką zmarszczek twarz wciąż miała pogodny wyraz i nawet na Lewina działała kojąco. – Żyliśmy z Władkiem skromnie, ale szczęśliwie. Nie kłóciliśmy się, bo i o co nie było. Na hulanki nie chodził, ot czasem chlapnął kielicha, bo i za co nie było. A w niedziele, jak ładnie było, to na spacery chodziliśmy nad Wisłę albo radia słuchaliśmy. Gości nie zapraszaliśmy, bo to zawsze coś na stół postawić trzeba, sami też tylko do Władka rodziny jeździliśmy. Bo ja to, Emilek, sierota jestem. Ale Władek to kochał mnie, skubany, na amen. Ja jego też i smutno mi przeraźliwie bez niego. Więc mam za co Mateńce dziękować, że takiego chłopa mi dała. A w chwili śmierci my wszyscy równi – czy bogaci, czy biedni.
Lewin zastanowił się nad słowami starej Ozorkowej. Może w istocie miłość wynagradza niedostatki życia. Gdyby Adrianna go pokochała biednego i sama nie miała zbyt wygórowanych wymagań, może byłaby to jakaś rekompensata, a może nawet nie zauważałby niedostatku? Nie miał jednak zamiaru czekać na Adriannę albo inną miłość, która mogła stanąć mu na drodze, aby się o tych mądrościach Ozorkowej przekonać.
Żyjąc z Heleną Ducret, wiedział wystarczająco dużo, aby wyciągać pieniądze od niewiernych mężów, bogatych homoseksualistów i niezbyt uczciwych biznesmenów. Przekazywał też informacje organizacjom komunistycznym, które coraz aktywniej działały na terenie Polski. Z miesiąca na miesiąc jego portfel robił się coraz grubszy i pewnego dnia Emil był gotów, by opuścić Powiśle i dobrotliwą panią Ozorkową, która była dla niego niczym matka. Nie zapomniał również ani o jej marzeniu, ani o tym, że w trudnych dla niego chwilach dzieliła się tym, co miała. A miała niewiele. Żegnała go ze łzami w oczach.
– Uważaj na siebie, Emilek, bo ty narwany trochę jesteś, a to niedobrze. – Ściskała Lewina w matczynym uścisku.
– Będę, pani Ozorkowa, bez obaw. A tu ma pani pieniądze na wycieczkę do Częstochowy i do Mateńki. – Emil wcisnął jej w dłoń zwitek banknotów. – I zanim pani znajdzie nowego lokatora, żeby pani na węgiel i jedzenie miała.
– Coś ty, Emil, tyle pieniędzy to ja nawet w kinie nie widziałam. Lepiej trzymaj je dla siebie, na czarną godzinę. I jak tyś tak w piórka obrósł? – zainteresowała się kobieta.
– Pani Ozorkowa, ja już wszystkie czarne godziny odrobiłem w swoim życiu i już mnie żadna nie dopadnie. Bierze pani, bo następny może nie zrobić takiej kariery jak ja – ze śmiechem powiedział Lewin.
– Jak cię pierwszy raz w tym eleganckim garniturze zobaczyłam, to od razu pomyślałam, że jeszcze ci się będzie wiodło. – Uśmiechnęła się – Dziękuję, Emilek, pojadę do Mateńki. Widzisz, będę miała za co dziękować. Że takiego porządnego i dobrego chłopaka spotkałam, co prawie jak syn dla mnie był.
Lewin też się uśmiechnął po nosem. Ozorkowa była prostą i dobrotliwą kobietą, która kompletnie nie znała się na ludziach.
Emil Lewin swoją siostrę widywał niekiedy na scenach kabaretów i lokali warszawskich, gdzie próbowała robić karierę pieśniarki. Hanka, nie chcąc jednak korzystać ze swoich wdzięków i hojności bogatych adoratorów, wciąż mieszkała w dość podłej kamienicy przy Wolskiej, dzieląc pokój z tancerką knajpianą i kabaretową, Alicją Rosińską, która przybrała pseudonim artystyczny Alicja Ross. Jego siostra nie wygłupiała się z nadawaniem sobie wyszukanych nazwisk i pozostała Hanką Lewinówną. Recenzje po jej występach były świetne, zapraszano ją na recitale do teatrów w całej Polsce, ale życie artystów wciąż nie wiązało się ze zbytnim luksusem. Dlatego unikał siostry, bo jak na razie nie sprawiała wrażenia, żeby mogła być mu w jakikolwiek sposób przydatna.
– Masz jeszcze czernidło?! – krzyknęła z korytarza Alicja, wpatrując się z grymasem w swoje podniszczone pantofle.
– Leży gdzieś w szafie albo w łazience, albo… – Hanka zamilkła i roześmiała się.
– Albo myszy go zeżarły – mruknęła Alicja i zaczęła rozcierać palcem to, co jeszcze zostało na pantofelku.
– Wybierasz się gdzieś po spektaklu? – zapytała Hanka.
– Tak! – krzyknęła Alicja. – Julian Chełmicki jest w Warszawie ze swoim batalionem i zaprosił mnie na kolację do Oazy.
Hanka zerwała się z krzesła w pokoju i stanęła w drzwiach.
– I na dansing też? I dlaczego nic nie mówiłaś?! – indagowała przyjaciółkę.
Alicja machnęła dłonią i uciekła wzrokiem.
– Bo to zwykła kolacja starych przyjaciół – westchnęła. – Studenci ze szkoły podchorążych przyjechali ukulturalnić się do stolicy, a w czasie wolnym odwiedzić mniej formalne przybytki. I zobaczył mój występ z dziewczętami, i zapytał po spektaklu o mnie, i zaprosił na kolację, i…
– I będzie romantyczny wieczór…
– Nie sądzę. Po prostu ucieszył się, że spotkał kogoś z rodzinnego miasteczka i pewnie chce powspominać dziecięce harce – mruknęła.
– Ale teraz jesteś inną kobietą. Pełną seksapilu, uwodzicielską. Dostajesz upominki po spektaklu i za jeden twój łaskawszy uśmiech mężczyźni rzucają ci kwiaty do stóp. A major Kostecki nawet ci się oświadczył… – z entuzjazmem powiedziała Hanka.
– No, a ty? Mogłabyś już dawno pławić się w luksusach, a ciągle mieszkasz ze mną w tej norze – odcięła się Alicja.
Hanka westchnęła.
– Sama wiesz… Przystojni mężczyźni, oddani i bogaci wielbiciele, kolorowe światła Warszawy, a ja wciąż tęsknię za tym jedynym, przy którym milknie muzyka, gasną światła i tylko serce gra melodię, gdy błyszczą jego oczy – rozmarzonym głosem powiedziała Hanka. – Zapiszę to, będzie świetny tekst do piosenki.
– Wariatka – burknęła Alicja i wyszła z domu.
Dość dziwnie brzmiało mówienie „dom” o tej norze. Zajmowały jeden pokój na strychu, tak ciasny, że każda dodatkowa osoba powodowała ścisk, a jedyny luksus stanowiła łazienka. Kuchenka zaś była tylko maleńką wnęką w wykuszu okna, gdzie nie mieściło się nic oprócz chlebaka, czajnika, jednej wąskiej szafki i kozy.
Mała przestrzeń powodowała, że w mieszkanku dziewcząt wciąż panował bałagan, a fatałaszki zalegały dosłownie w każdym kącie. Jako rozrywkowe warszawianki musiały mieć dużo sukien, dzięki którym brylowały w popularnych lokalach czy na deskach kabaretów i nigdy nie musiały płacić za swoje kolacje. Eleganckie stroje, fryzjer i wreszcie luksusowe dodatki pochłaniały niemal cały ich budżet, a zarobki w branży były niepewne. Jeśli jakieś przedstawienie się sprzedawało – było dobrze, natomiast marna publika oznaczała suchy prowiant i uwodzenie bogatych protektorów. Nie chciały jednak zniżyć się do roli kochanek brzuchatych przemysłowców i poprzestawały na zapewnianiu im towarzystwa i stanowieniu pięknej ozdoby przyjęć.
Dziewczynom bywało ciężko. Może gdyby umiały lepiej zarządzać zarobionymi pieniędzmi, starczałoby na skromną egzystencję, ale były tak pełne optymizmu co do swojej przyszłości, że pozwalały sobie na życie z dnia na dzień. Po każdej wypłacie biegły do sklepów, kupować kolejne fatałaszki albo