do krytykowania sposobu, w jaki siostra Ratched prowadzi zebrania, choć jest ona wysoko kwalifikowaną pielęgniarką z dwudziestoletnim stażem pracy na oddziałach psychiatrycznych. Ktoś tak utalentowany jak ty, przyjacielu, na pewno umie dokonywać cudów z podświadomością, potrafi ukoić zbolałe id i udobruchać superego. Mógłbyś pewnie w niespełna pół roku wyleczyć cały oddział, nie wyłączając Roślin! Tędy, tędy, panie i panowie, a jak się nie uda, zwracamy gotówkę!
Zamiast się oburzyć, McMurphy tylko patrzy na Hardinga, a wreszcie pyta całkiem spokojnie:
– Czy ty naprawdę myślisz, że ta szopka na dzisiejszym zebraniu była dla twojego dobra? Że może cię wyleczyć?
– A czy w przeciwnym razie którykolwiek z nas by się na to godził, przyjacielu? Personel nie mniej od nas pragnie naszego wyleczenia. Nie są potworami. Siostra Ratched może i jest surową kobietą w średnim wieku, ale na pewno nie gigantycznym potworem z rzędu kuraków, zamierzającym z sadystyczną rozkoszą wydziobać nam oczy. Chyba jej o to nie posądzasz, co?
– Nie, koleś, bynajmniej. Ona wcale nie chce wydziobać wam oczu. Usiłuje pozbawić was czego innego.
Harding się wzdryga. Widzę, że dłonie wymykają mu się samowolnie spomiędzy kolan, niby białe pająki spomiędzy omszałych gałęzi, i pełzną powoli do miejsca, w którym uda łączą się z tułowiem.
– Nie oczu? – pyta. – No to w takim razie czego, przyjacielu?
McMurphy uśmiecha się szeroko.
– Nie wiesz, koleś?
– Skądże mam wiedzieć? To znaczy, jeśli…
– Jąder, koleś, waszych cennych jąder!
Pająki dopełzają do rozwidlenia i przycupują w nim, drgając niepewnie. Harding z trudem zdobywa się na uśmiech, ale twarz i wargi tak mu zbladły, że uśmiech jest niedostrzegalny. Wpatruje się w McMurphy’ego. Ten wyjmuje papierosa z ust i powtarza, co już raz powiedział.
– Właśnie jąder. Nie, koleś, oddziałowa nie jest żadną ogromną kurą, ale kleszczarą, specem od trzebienia. Widziałem tysiące takich osób: starych i młodych, facetów i babki. Są wszędzie, i na wolności, i w pierdlach. Usiłują cię osłabić, żebyś się ugiął przed nimi, podporządkował ich prawom i żył, jak ci każą. A najprędzej cię złamią, dosięgając tam, gdzie boli najbardziej. Dostałeś kiedyś w bójce kopa w jaja, koleś? Kładzie cię od razu, co? Nie ma nic gorszego. Chce ci się rzygać, robisz się słaby jak mucha. Jeśli bijesz się z facetem, który chce wygrać nie dzięki własnej sile, ale przez odebranie ci twojej, patrz mu na nogi, bo będzie usiłował rąbnąć cię kolanem, załatwić tak samo jak ta stara klępa.
Harding jest biały jak płótno, ale teraz przynajmniej wie, co się dzieje z jego rękami: wymachują w powietrzu, jakby chciały odeprzeć słowa McMurphy’ego.
– Nasza kochana siostra Ratched? Nasza łagodna, wiecznie uśmiechnięta i dobrotliwa mateczka Ratched, ten anioł miłosierdzia, jest według ciebie kastratorką? Przyjacielu, to istny nonsens!
– Słuchaj, koleś, skończ lepiej te bzdury. Może dla kogoś tam i jest mateczką, ale to baba wielka jak stodoła i twarda jak skała. Jak tylko tu wszedłem, też w pierwszej chwili dałem się nabrać, że jest miła i kochana, ale nie na długo! Nie wierzę, żeby ktoś mógł tu tkwić pół roku albo rok i nie przejrzeć na oczy! Ho, ho, widziałem już niejedną wredną sukę, ale ta wszystkie bije na łeb!
– Siostra Ratched wredną suką? Przedtem klępą, kleszczarą i czym jeszcze… kurą? Wiedz, przyjacielu, że metafory należy stosować z umiarem.
– Gadaj zdrów! Jest suką, klępą i kleszczarą. Dobrze wiesz, o czym mówię, więc przestań się zgrywać!
Twarz i dłonie Hardinga są teraz bardziej ruchliwe niż kiedykolwiek: różne gesty, uśmiechy, grymasy i miny następują po sobie tak błyskawicznie jak na przyspieszonym filmie. Usiłuje się opanować i tylko pogarsza sprawę. Kiedy nie stara się wpłynąć ani na swoje gesty, ani na mimikę, miło jest patrzeć na jego niestrudzone dłonie i żywą twarz, ale gdy tylko uświadamia sobie, co robi, i stara się powstrzymać, zamienia się w oszalałą marionetkę podrygującą w zwariowanym tańcu. Krzywi się i gestykuluje w coraz bardziej zawrotnym tempie, jednocześnie mówiąc coraz szybciej i szybciej.
– Zrozum, przyjacielu, mój miły psychopato, siostra Ratched to prawdziwy anioł miłosierdzia; spytaj, kogo chcesz! Bezinteresowna jak wiatr, dzień po dniu, przez pięć długich dni w tygodniu pełni dla dobra ogółu swoje niewdzięczne obowiązki. To wymaga poświęcenia, przyjacielu, prawdziwego poświęcenia. Wiem też od godnych zaufania osób, choć nic więcej nie mogę ci o nich wyjawić ponad to, że Martini pozostaje z nimi w bliskich stosunkach, iż również w dni wolne od pracy siostra Ratched służy ludzkości, oddając się działalności charytatywnej. Przygotowuje kosze z takimi delicjami, jak konserwy i mydło, a dla urozmaicenia dorzuca kawałek sera, po czym obdarowuje nimi młode małżeństwa w tarapatach finansowych. – Dłonie Hardinga migają w powietrzu, kreśląc scenkę, którą opowiada. – Spójrz: oto nadchodzi nasza oddziałowa. Stuka lekko do drzwi. W ręce trzyma kosz ozdobiony wstążkami. Młodemu małżeństwu szczęście zapiera dech. Mąż stoi z otwartymi ustami, żona płacze, nie kryjąc łez. Oddziałowa lustruje ich domostwo. Obiecuje przysłać im pieniądze na… proszek do czyszczenia, a jakże. Stawia kosz na środku podłogi. A kiedy stamtąd wychodzi – posyłając obojgu pocałunki i zwiewne uśmiechy – jest tak upojona słodkim mlekiem miłosierdzia, którym własny czyn wypełnił jej obfite piersi, że nie potrafi powściągnąć swojej szczodrości. Szczodrości, rozumiesz? Nasz anioł zatrzymuje się przy drzwiach, bierze na bok onieśmieloną młodą małżonkę, wręcza jej w podarku banknot dwudziestodolarowy i mówi: „Weź to, moje biedne, nieszczęsne, głodne dziecko, weź i kup sobie ładną sukienkę. Jak widzę, twojego męża nie stać na podobne luksusy, przyjmij więc to ode mnie specjalnie w tym celu”. I młodzi na całe życie zaciągają wobec niej dług wdzięczności.
Pod koniec Harding mówi tak szybko, że żyły występują mu na szyi. Kiedy milknie, zapada głucha cisza. Dobiega mnie tylko przytłumiony szum jakby obracającej się szpuli – pewnie ukryty magnetofon nagrywa rozmowę w świetlicy.
Harding się rozgląda, widzi, że wszyscy wpatrują się w niego i – choć nie przychodzi mu to łatwo – stara się roześmiać. Dźwięk, jaki wydaje, podobny jest do pisku, który towarzyszy wyciąganiu młotkiem gwoździ ze świeżej sosnowej deski: iii-iii-iii. Harding nie może się powstrzymać. Zaciska ręce i mruży oczy na ten okropny odgłos. Ale nie może się powstrzymać. Piszczy coraz cieńszym głosem, aż wreszcie, łapiąc ustami powietrze, opuszcza twarz w nastawione dłonie.
– Och, suka, suka, wredna suka – szepcze przez zaciśnięte zęby.
McMurphy zapala drugiego papierosa i podaje Hardingowi, a ten bierze go bez słowa. McMurphy wpatruje się w siedzącego naprzeciwko mężczyznę z tak wielkim zdumieniem, jakby nigdy dotąd nie widział człowieka. Gdy tak patrzy na niego, Harding przestaje podrygiwać i dygotać; podnosi głowę.
– Masz rację – mówi – wszystko się zgadza.
Spogląda na wpatrzonych w niego pacjentów.
– Nikt dotąd nie miał odwagi powiedzieć tego głośno, ale nie ma pośród nas nikogo, kto by myślał inaczej i w głębi swojej zastraszonej duszyczki nie przeklinał oddziałowej.
McMurphy marszczy brwi i pyta:
– A ten kurdupel lekarz? Może z pomyślunkiem u niego nietęgo, ale chyba nie jest aż tak głupi, by nie widzieć, że to babsko zawładnęło oddziałem i wyrabia, co mu się żywnie podoba.
Harding zaciąga się papierosem, po czym