Кен Кизи

Lot nad kukułczym gniazdem


Скачать книгу

lekarz jej nie wyrzuci?

      – W tym szpitalu – wyjaśnia Harding – nie leży to w gestii lekarzy. Zatrudniać lub usuwać pielęgniarki może wyłącznie personalna, stara, serdeczna przyjaciółka siostry Ratched; w latach trzydziestych pracowały razem w szpitalu wojskowym. Jesteśmy tu, przyjacielu, ofiarami matriarchatu, a lekarz jest równie bezsilny jak my wszyscy. Wie, że wystarczy, aby Ratched sięgnęła do telefonu, który ma pod ręką, wykręciła numer personalnej i wspomniała jej, że pan doktor ostatnio bardzo zwiększył zapotrzebowanie na demerol…

      – Chwileczkę, Harding. Nie znam jeszcze waszego żargonu.

      – Demerol, przyjacielu, to syntetyczny narkotyk wywołujący zależność znacznie łatwiej od heroiny. Nałogowe zażywanie demerolu jest wśród lekarzy dość pospolite.

      – Poważnie? Ten kurdupel jest narkomanem?

      – Tego naprawdę nie wiem.

      – Więc co jej przyjdzie z tego, że go oskarży, skoro…

      – Oj, nie słuchasz, przyjacielu. Ona nie oskarża. Wystarczy, że insynuuje, insynuuje cokolwiek, rozumiesz? Nie zorientowałeś się jeszcze? Woła na przykład faceta do drzwi dyżurki i pyta go o papierową chusteczkę znalezioną pod jego łóżkiem. Tylko pyta. A facet, bez względu na to, co odpowiada, czuje się, jakby kłamał. Jeśli mówi, że czyścił nią długopis, oddziałowa komentuje: „Rozumiem, czyścił pan długopis”, a jeśli mówi, że wycierał nos, oddziałowa komentuje: „Rozumiem, wycierał pan nos”, po czym kiwa mu ładnym siwym koczkiem, posyła mu ładny uśmieszek, obraca się na pięcie i znika w dyżurce, a on jeszcze długo stoi i duma, do czego naprawdę posłużył się chusteczką.

      Harding znów zaczyna dygotać i wtula głowę w ramiona.

      – Nie. Nie potrzebuje oskarżać. Ma dar insynuowania. Czy podczas zebrania i dyskusji słyszałeś, żeby choć raz mnie o coś oskarżyła? A przecież czułem się, jakby mnie oskarżano o tysiące rzeczy, o zazdrość, o paranoję, jak również o to, że w łóżku nie potrafię zadowolić żony, że łączą mnie intymne stosunki z innymi mężczyznami, że trzymam papierosa w afektowany sposób, a nawet – tak to przynajmniej odebrałem – że między nogami nie mam nic oprócz kępki włosków, w dodatku złocistych i miękkich jak puszek! Twierdzisz, że chce nam oddziobać jądra? Nie tylko! Nie tylko!

      Nagle Harding milknie i pochylając się do przodu, ujmuje dłoń McMurphy’ego w obie ręce. Twarz ma dziwnie przekrzywioną, a przy tym wyszczerbioną i fioletowoszarą jak rozbita butelka po winie.

      – Świat należy do silnych, przyjacielu! Nasza egzystencja oparta jest na zasadzie, że silni rosną w siłę, pożerając słabszych. Musimy się z tym pogodzić. To zupełnie normalne. Poniekąd prawo przyrody. Króliki je akceptują i wiedzą, że rola silnych przypada wilkom. Same zaś są sprytne, płochliwe i zwinne, kopią nory i kryją się, gdy wilk jest w pobliżu. Jeżeli przetrwają, gra toczy się dalej. Znają swoje miejsce. Na pewno żaden nie rzuci się na wilka. Bo to nie byłoby rozsądne, prawda?

      Puszcza dłoń McMurphy’ego, siada głębiej w fotelu, zakłada nogę na nogę i zaciąga się mocno papierosem. Wyjmuje go z wąskiej szpary uśmiechniętych ust i znów zaczyna się piskliwie śmiać – iii-iii-iii – jak gdyby wyciągano z deski gwóźdź.

      – McMurphy… przyjacielu… nie jestem kurą, jestem królikiem. Lekarz jest królikiem. Cheswick jest królikiem. Billy Bibbit jest królikiem. Wszyscy tu jesteśmy królikami, w różnym wieku, w różnym stopniu, i kicamy sobie po świecie z disnejowskiej kreskówki. Och, nie zrozum mnie źle; nie jesteśmy tu dlatego, że jesteśmy królikami – bylibyśmy nimi wszędzie – ale dlatego, że nie umiemy się z tym pogodzić. Potrzebny jest nam taki wielki, silny wilk jak oddziałowa, żeby nauczyć nas moresu.

      – Człowieku, sam nie wiesz, co pleciesz! Czy mam rozumieć, że gotów jesteś czekać bezczynnie, aż ten siwy babsztyl wmówi ci, że jesteś królikiem?

      – Nie wmówi, nie. Ja urodziłem się królikiem. Wystarczy spojrzeć. Oddziałowa ma tylko sprawić, żebym czuł się szczęśliwy w tej roli.

      – Do licha, nie jesteś królikiem!

      – Nie? A więc skąd te długie uszka, ruchliwy nosek i puszysty ogonek?

      – Gadasz jak wariat!

      – Jak wariat? Trafne spostrzeżenie.

      – Niech cię diabli, Harding, nie to miałem na myśli. Nie jesteś wariatem. Chciałem tylko… Cholera jasna, aż sam się nie mogę nadziwić, że tacy jesteście normalni. Żaden z was nie jest bardziej szurnięty od pierwszego lepszego palanta z ulicy…

      – A tak, od pierwszego lepszego palanta…

      – Żaden nie jest taki jak wariaci pokazywani na filmach. Macie tylko jakieś zahamowania i… jesteście troszeczkę…

      – Podobni do królików, tak?

      – Odchromol się z tymi królikami! Niech cię licho, nie jesteście podobni do żadnych królików!

      – Panie Bibbit, proszę pokicać po sali, żeby pan McMurphy mógł się sam przekonać. A pan, panie Cheswick, gdyby był pan tak łaskaw nastroszyć futerko…

      Billy Bibbit i Cheswick przemieniają się na moich oczach w skulone białe króliki, ale za bardzo się wstydzą, by spełnić polecenie Hardinga.

      – Jacy są nieśmiali! Czy to nie urocze? A może wstyd im, że się nie ujęli za przyjacielem? Może dręczą ich wyrzuty sumienia, że znów dali się zastraszyć oddziałowej i prowadzili za nią przesłuchanie? Uszy do góry, przyjaciele, nie macie się czego wstydzić. Postąpiliście słusznie. Obrona przyjaciół nie leży w naturze królików. Byłoby to nierozsądne. Zachowaliście się mądrze; tchórzliwie, lecz mądrze.

      – Słuchaj no! – woła Cheswick.

      – Nie masz się o co złościć. To szczera prawda.

      – Słuchaj no, Harding, nieraz mówiłem to samo o starej Ratched, co teraz McMurphy.

      – Ale tylko szeptem, a potem i tak wszystko odwoływałeś. Przestań się oszukiwać, też jesteś królikiem. Dlatego nie mam ci za złe pytań, które zadawałeś mi podczas zebrania. Grałeś jedynie swoją rolę. Gdybyś to ty stał pod pręgierzem albo ty, Billy, czy ty, Fredrickson, dręczyłbym was tak samo jak wy mnie. My, bezbronne zwierzątka, nie powinnyśmy się wstydzić naszych obyczajów; natura sama je nam narzuciła.

      McMurphy odwraca się do pozostałych Okresowych i mierzy ich wzrokiem.

      – A właśnie, że powinni się wstydzić. Zachowali się po świńsku, biorąc jej stronę przeciwko tobie. Przez chwilę zdawało mi się, że znów jestem w chińskim obozie…

      – McMurphy, bo ci coś powiem, jak Boga kocham! – denerwuje się Cheswick.

      McMurphy spogląda na niego wyczekująco, ale Cheswick nic nie mówi. Zawsze szybko traci ochotę do awantur: to jeden z tych facetów, którzy robią wiele szumu i krzyczą: „Naprzód!”, jakby zaraz mieli poprowadzić szturm, po czym przez chwilę tupią w miejscu nogami, posuwają się dwa kroki do przodu i przystają. Milczy potulnie, choć początkowo przybrał tak buńczuczną postawę, a McMurphy patrzy mu prosto w oczy i powtarza:

      – W cholernym chińskim obozie.

      Harding podnosi ręce pojednawczym gestem.

      – Och nie, McMurphy, nie masz racji. Nie powinieneś nas potępiać, przyjacielu. Nie powinieneś. Bo w istocie…

      Oczy błyszczą mu gorączkowo; podejrzewam, że znów zacznie piskliwie chichotać, ale tylko wyjmuje papierosa z ust i wskazuje nim na McMurphy’ego –