Spojrzała na przyrządy i nagle krzyknęła radośnie.
− Co się stało? – zaniepokoił się Bennet.
− Detektor wykrył olbrzymie złoża hydratu metanu.
− Ha! – ucieszył się Frank. – Dobra robota, maleńka.
− Zamknij się – ofuknęła go, ale tym razem bez złości. Za bardzo się cieszyła z odkrycia. – Wracajmy na okręt.
− Świetna myśl.
Podniosła maszynę w górę i przyspieszyła. Nagle poczuła, że jest obserwowana. Rozejrzała się, ale otaczały ją tylko upiornie żółte chmury.
SYSTEM ZETA MONOCEROTIS
PUSTYNNY KSIĘŻYC MONARCHA 23
Zapadła noc. Na niebie zaroiło się od gwiazd. Mieniły się najróżniejszymi barwami i odcieniami. Od czasu do czasu niebo przecinał meteor, rozjaśniając głęboki mrok pustyni. Wówczas z oceanu piasku wyłaniały się budzące grozę, powykręcane kształty. Wyciągały szponiaste dłonie, jakby chciały dopaść ofiarę i rozerwać ją na strzępy. Ale były to jedynie wyschnięte drzewa, otaczające niewielkie obozowisko.
Ezra Leahy siedział przy ognisku i przyglądał się dziwnym istotom, które spotkali na tym pustynnym księżycu. Nie powinno ich tu być. Według wszystkich gwiezdnych katalogów księżyce Monarchy były niezamieszkałymi światami. Co prawda nikt ich jeszcze dogłębnie nie zbadał, ale wszystkie wyprawy potwierdzały, że w systemie Zeta Monocerotis nie ma inteligentnego życia. Siedzący z nimi przy ognisku autochtoni byli tego zaprzeczeniem.
Określali siebie mianem Tamasków, co mogło oznaczać zarówno cały gatunek czy rasę, jak i nazwę plemienia. Posiadali skórę barwy pustynnego piasku, jajowate czaszki z głęboko osadzonymi oczami, w całości pokrytymi błękitem, tak że nie sposób było wyróżnić źrenic. Byli bardzo wysocy. Ezra ocenił, że osobnicy rodzaju męskiego mierzyli ponad dwa metry. Kobiety były tylko nieco niższe. Wszyscy szczupli i kościści, o rękach karykaturalnie wydłużonych, wydawali się niezdarni. Ale instynkt podpowiadał młodzieńcowi, że to tylko pozory.
Podobnie uważał sierżant Campbell, który nie spuszczał wzroku z wojowników przycupniętych nieco na uboczu. Odziani w pancerze lamelkowe, wykonane z rogów mastodontów, spoglądali na ludzi podejrzliwie, gotowi natychmiast skoczyć i zakłuć ich drewnianymi dzidami o żelaznych grotach. Na wszelki wypadek zwiadowcy trzymali broń w pogotowiu.
− Poszukujemy wody i żywności – Gabriel Ang mówił głośno i powoli, niemal przytykając usta do przenośnego translatora trzymanego w dłoni. – Możecie nam pomóc?
Urządzenie milczało. Język, jakim posługiwali się tubylcy, był kompletnie nieznany, niepodobny do żadnego z dialektów używanych w Galaktyce. Leahy wcale się temu nie dziwił. Lud zamieszkujący Monarchę 23 wiódł życie koczownicze i znajdował się na początku cywilizacyjnego rozwoju. Dlatego, jak do tej pory, udało się ustalić jedynie jego przybliżoną nazwę. Wskazując na siebie, wymawiali coś, co brzmiało jak „Tamask”. Ezra wątpił, żeby na księżycu znajdowały się jakieś miasta, monumentalne budowle i architektoniczne dzieła sztuki. A to oznaczało, że sporo jeszcze piasku przesypie się na pustyni, zanim Tamaskowie wystrzelą rakiety w kosmos i spotkają przedstawicieli obcych gatunków. No, chyba że ci wcześniej zawitają do nich. Tak jak zwiadowcy z Siódemki.
Autochton słuchający Anga siedział w milczeniu ze skrzyżowanymi nogami. W szarej przepasce biodrowej, przewiązanej skórzanym paskiem, wyróżniał się spośród pozostałych tubylców większą liczbą kościanych naszyjników i bransolet zdobiących przeguby. Zwiadowcy uznali, że jest kimś w rodzaju szamana lub władcy. W każdym razie na pewno przewodził plemieniu.
Szczep liczył blisko pięćdziesięcioro Tamasków. Większość stanowiły kobiety, ubrane w różnokolorowe, szerokie suknie z cienkiej tkaniny, z chustami przewieszonymi przez ramię. Ta wielobarwność strojów cechowała również dzieci, które biegały wokół namiotów. Na początku przyglądały się przybyszom z wielkim zainteresowaniem, ale potem zaciekawienie ustąpiło miejsca znudzeniu i zajęły się zabawą.
Do spotkania doszło wieczorem, gdy gwiazda systemu chyliła się ku zachodowi, kwadrans po tym, jak Ezra zaobserwował karawanę. Podjechali najbliżej jak się dało, ale tak, żeby nie wywołać paniki wśród tubylców. Zaparkowali pojazd, wyszli na zewnątrz i czekali na miejscowych w cieniu transportera.
Najpierw ujrzeli olbrzymiego mastodonta. Wyłonił się zza wydm, idąc wolno i majestatycznie. Miał co najmniej osiem metrów w kłębie, długą trąbę i śnieżnobiałe kły kontrastujące z szarą skórą. Na grzbiecie zwierzęcia dostrzegli przymocowaną pasami, zadaszoną howdę, w której mieściło się sześciu wojowników uzbrojonych w długie włócznie. Za pierwszym mastodontem wyłoniło się osiem kolejnych, równie okazałych. Oprócz wojowników niosły na grzbietach pozostałych członków plemienia, ekwipunek i namioty.
Nie ulegało wątpliwości, że to plemię nomadów. Koczownicy nigdzie nie osiedlali się na stałe, wędrowali z miejsca na miejsce w poszukiwaniu wody, żywności albo pastwisk. Na rodzinnej planecie Ezry pustynię przemierzało wiele takich grup.
Mastodonty zatrzymały się, wojownicy sprawnie zeszli z ich grzbietów i stanęli w postawie bojowej. Groty włóczni wycelowali w zwiadowców. Żołnierze ściągnęli z ramion karabiny. Siedzący na dachu transportera Gabriel Ang natychmiast wskoczył do obrotowej wieżyczki i odbezpieczył karabin szturmowy z wmontowanym granatnikiem i miotaczem ognia.
Wszyscy byli nieźle przestraszeni. Tubylcy widokiem obcych istot, a zwiadowcy wyglądem autochtonów, którzy znacznie górowali nad nimi wzrostem. Na szczęście sytuację uratowała Abigail. Odłożyła karabin i poleciła zrobić to samo pozostałym żołnierzom. Uniosła dłonie w geście uchodzącym za pokojowy na większości zamieszkałych światów. Zadziałało. Na wyraźny rozkaz wodza Tamaskowie również opuścili włócznie.
Autochtoni okazali się niezwykle przyjaźni i nawet zaprosili niecodziennych gości na wieczerzę. Tylko wojownicy spoglądali nieufnie. Ezra wcale nie miał im tego za złe. Dobrze ich rozumiał. Mieli za zadanie zapewnić bezpieczeństwo plemieniu, a obcy przybysze, którzy pojawili się nie wiadomo skąd, na pewno nie wzbudzali ich zaufania.
− Przybyliśmy z gwiazd – tłumaczył Gabriel Ang, unosząc palec i wskazując niebo.
Teraz wódz zareagował. Powtórzył gest i pokiwał głową. Uśmiechnął się, ukazując szereg małych, ostrych zębów.
− Zrozumiał – rzekł z ulgą szturmowiec, drapiąc się po zarośniętym policzku. – Wreszcie coś do niego dotarło!
Abigail parsknęła śmiechem, z pobłażaniem spoglądając na Gabriela i jego próby porozumienia się z tubylcami. Zaoferowała pomoc, nawet zaproponowała, że to ona będzie z nimi rozmawiać, ale Ang uparł się, twierdząc, że świetnie sobie z tym poradzi. Uważał się za mistrza dyplomacji.
− Spytał go lepiej, kiedy będzie kolacja – Torres pozwoliła sobie na szyderczy komentarz. – Zaczyna mi burczeć w brzuchu… Albo nie! Zapytaj, czy mieli już do czynienia z przybyszami z kosmosu.
− Sama go zapytaj – burknął Ang z wyrzutem.
− Przecież tobie tak dobrze idzie.
− Odwal się, Torres – prychnął i ponownie zwrócił się do wodza. – Spotkaliście już istoty z gwiazd?
Gabriel Ang wykonał gest dłonią symulujący lądowanie statku kosmicznego. Tubylec przypatrywał mu się uważnie, ale w błękitnych oczach odbijały się tylko płomienie ogniska i kompletne niezrozumienie.
Żołnierz westchnął ciężko i spróbował raz jeszcze. Wskazał na niebo, potem na swoją pikującą dłoń, tym razem dodając świst przechodzenia