robaki, wijące się wokół martwego skorupiaka wielkości pięści, i dwa zaschnięte liście. Widocznie tubylcy uważali to za przysmak, bo zaraz zabrali się do pałaszowania dania. Natomiast piątka zwiadowców siedziała z naczyniami w rękach, przyglądając się im z obrzydzeniem.
− No, bez przesady – rzekł Ang, odstawiając naczynie. Zaraz podeszła do niego ta sama kobieta, która przyniosła jedzenie, i wcisnęła mu miskę w ręce. Gestem pokazała, żeby zjadł.
− Dziękuję, ale nie jestem głodny – odparł, próbując ponownie odstawić naczynie.
Błękitne oczy zapłonęły gniewem. Autochtonka warknęła, prezentując ostre zęby tuż przed twarzą Gabriela.
− Już dobrze, dobrze – rzekł przestraszony Ang, grzebiąc palcami w misce. – Widzisz, już zabieram się za jedzenie.
Szturmowiec zwlekał. A kobieta czekała.
Ang jęknął, chwycił palcami wijącego się robaka i krzywiąc się, długo mu się przyglądał. Nagle pobladł, poderwał się z miejsca i pognał za najbliższy namiot, żeby zwymiotować.
Rayburn zaczęła rechotać, zwracając na siebie uwagę autochtonów. Nawet biegające po obozowisku dzieci przystanęły i przyglądały jej się ze zdumieniem. Wojownicy wstali i mocniej chwycili drzewce włóczni. Kruszyna natychmiast zamilkła. Ezra sięgnął po karabin. Pozostali zwiadowcy uczynili to samo. Nastała kompletna cisza i słychać tylko było, jak wiatr szarpie połami namiotów.
Nerwowa atmosfera przedłużała się. Mogło to trwać zaledwie sekundy, i pewnie tyle trwało, ale Ezra był przekonany, że minęła wieczność. Niezręczną sytuację przerwał wódz nomadów. Odchylił głowę do tyłu i wydał z siebie dziki, rzężący dźwięk, który po jakimś czasie przeszedł w ogłuszający śmiech. W jego ślady zaraz poszli pozostali członkowie plemienia. Zwiadowcy odłożyli karabiny.
Leahy odetchnął z ulgą. Nie wątpił, że poradziliby sobie z tubylcami, uzbrojonymi jedynie w prymitywne włócznie i łuki. Kule wystrzelone z C-24 są szybsze niż strzały i rozerwałyby te smukłe istoty na strzępy. Doszłoby do rzezi. A tego Ezra nie chciał.
Co innego zabijać wrogów, a co innego niewinnych autochtonów. To zwiadowcy byli tutaj intruzami, przylecieli na ich księżyc, wdarli się na ich terytorium. Gdyby doszło do najgorszego, Leahy czułby się jak morderca, dręczyłyby go wyrzuty sumienia. Na szczęście wszystko rozeszło się po kościach. Wojownicy ponownie zajęli miejsca na uboczu, kobiety zaganiały potomstwo do namiotów, bo zrobiło się już późno. Abigail, korzystając z chwilowej nieobecności Gabriela, przysiadła się do wodza i próbowała z nim konwersować. Szło jej to o wiele lepiej niż towarzyszowi broni.
− Co my tu jeszcze robimy? – zagadnął Ang, który wrócił w końcu do ogniska.
Szturmowiec był blady, nadal się krzywił i spluwał na ziemię. Leahy uśmiechnął się pod nosem. Cieszył się, że tubylcy nie zmusili ich wszystkich do jedzenia ohydnego posiłku.
– Siedzimy na tym pierdolonym księżycu o wiele za długo – dodał Gabriel.
− Nie mamy wyjścia – odparł Ezra, wzruszając ramionami. Jemu też się to nie podobało. Zgłosili pierwszy kontakt centrali, spodziewając się, że na Monarchę 23 niezwłocznie zostaną wysłani jajogłowi. Tutaj bardziej byli potrzebni naukowcy i lingwiści niż zwykli zwiadowcy, a pluton powinien wrócić na „Hajmdala”. Stało się jednak inaczej.
Okazało się, że żaden z dwóch promów nie może ich zabrać z powrotem, bo zostały skierowane na Monarchę 64, gdzie wykryto pokaźne złoża metanu. Dopóki nie przewiozą niezbędnych komponentów bazy wydobywczej, nie było szansy, żeby po nich przylecieli. A to oznaczało, że ich pluton spędzi na tym pustynnym księżycu przynajmniej jeszcze dobę.
Posiadali niezbędne zaopatrzenie: wodę, żywność, paliwo, amunicję, ale zmęczenie coraz bardziej dawało o sobie znać. Ludzie mieli dosyć lejącego się z nieba żaru, duchoty transportera i piasku wciskającego się dosłownie wszędzie. Potrzebowali odpoczynku.
Gwar w obozowisku cichł powoli. Dzieci zostały zagonione do namiotów, ogniska dogasały i tylko w oddali słychać było porykiwania mastodontów. Wódz wstał i wskazał im jeden z namiotów. Abigail podziękowała skinieniem głowy, a potem zwróciła się do zwiadowców:
− Udzieli nam gościny na noc.
− Wspaniale – skrzywił się ironicznie Ang. – O niczym innym nie marzyłem. A co, jeśli przyślą mi samicę do namiotu? Mogę odmówić? Czy jak w przypadku posiłku zostanie to uznane za zniewagę?
− Zamknij się. – Zniesmaczona Abigail pokręciła głową. – Uwierz mi, nikt nie będzie dybał na twoją cnotę.
Gabriel prychnął urażony, pozostali zwiadowcy roześmieli się.
Tymczasem wódz wstał i odszedł w głąb obozowiska. Za nim ruszyli wojownicy. Dwóch jednak zostało przy ognisku, nie spuszczając oczu ze zwiadowców.
− Nie do końca nam ufają – rzekła Kruszyna. – Pewnie otrzymali polecenie pilnowania nas. Nie wiem jak wy, ale ja tu nie zostanę. Wolę spędzić noc w transporterze.
− Nie wygłupiaj się! – syknął Ang. – To może być poczytane jako obraza, prawda, sierżancie?
Seth Campbell nie odpowiedział, tylko spojrzał na niego groźnie.
− Gówno mnie to obchodzi – odparła Rayburn.
− To się nazywa incydent dyplomatyczny – rzekł Ang.
− No przestań!
− Narażasz na szwank naszą misję…
− Jaką misję?! Naszym zadaniem jest znalezienie zasobów, a nie układanie się z tubylcami.
− Oni mogą nam pomóc.
− W czym? To prymitywny lud. W niczym nam nie pomogą.
W ich kłótnię wtrącił się wreszcie sierżant.
− Zamknąć ryje! Zachowujecie się jak dzieci.
Ang i Kruszyna natychmiast zamilkli.
− Oboje macie rację – rzekł Campbell, mrużąc oczy. – Zrobimy tak. Szeregowa Rayburn wraca do transportera. Nie możemy go zostawić bez opieki. Będzie stanowił wsparcie, gdyby coś poszło nie tak. Reszta do namiotu! Jutro postanowimy, co robić dalej. Zrozumiano?
− Tak jest.
Kruszyna zaraz zniknęła w ciemnościach. OTR stał tuż przy zagrodzie mastodontów. Gabriel pierwszy zbliżył się do wskazanego przez wodza namiotu i odchylił poły. Wnętrze prezentowało się niezwykle skromnie. Wszędzie walały się skóry, a pośrodku stał niewielki piec, opalany suszonym łajnem.
− Śmierdzi – burknął Ang.
− Nie marudź – odparł Leahy.
Roześmiał się i lekko pchnął Gabriela do środka. Za nim wszedł sierżant Campbell. Gdy Leahy zamierzał pójść w jego ślady, przytrzymała go Abigail. Młodzieniec spojrzał w jej miodowe oczy. Ujrzał w nich niepokój.
− Coś mi tutaj nie gra – rzekła. − Dlaczego się nas nie boją? Przybyliśmy z gwiazd. Ponoć jesteśmy pierwszymi obcymi, których spotkali, a jakoś nie są tym faktem zaskoczeni?
Miała rację. Coś było stanowczo nie tak.
SYSTEM ZETA MONOCEROTIS
TROPIKALNY KSIĘŻYC MONARCHA 47
Tobias Bishop doskonale rozumiał, że priorytetem było szybkie zbadanie księżyców Monarchy i znalezienie niezbędnych surowców. Rozumiał, że na drodze do realizacji tego planu stały