mg_img_67df150b-ba5f-529d-b79b-b0988a52167f.jpg" alt="Okładka"/>
Tytuł oryginału: Star Force Series #9. The Dead Sun
Copyright © 2013 by Iron Tower Press, Inc.
All rights reserved
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Redakcja: Rafał Dębski
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Skład i łamanie: Ewa Jurecka
Opracowanie wersji elektronicznej:
Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Wydawca:
Drageus Publishing House Sp. z o.o.
ul. Kopernika 5/L6
00-367 Warszawa
e-mail: [email protected] www.drageus.com
ISBN EPUB: 978-83-65661-79-1
ISBN MOBI: 978-83-65661-80-7
Rozdział 1
W przestrzeni wokół Ziemi panowała cisza. W Układzie Słonecznym nie było żadnych jednostek wroga, a wokół planety krążyło przynajmniej trzysta okrętów obronnych. W nocy pancerniki i lotniskowce były nawet widoczne na niebie. Odbijające światło słońca okręty wyglądały jak zagubione, gnające po nieboskłonie księżyce i mieszkańcy mojego świata cieszyli się, widząc, że strzegą orbity.
Bardzo chciałem tam być, ale musiałem teraz odgrywać inną rolę. Zostałem uwięziony w szklanej wieży w Genewie. Za ogromnym oknem widziałem biały śnieg i czarne skały Alp. Te góry nie wyglądały jak stare, sterane wzgórza mojej rodzimej Kalifornii. Gdy zachodziło za nimi słońce, przypominały zęby drapieżnika.
Był październik i powietrze stało się już chłodne. Zapowiadało nadejście mroźnej zimy. W to późne, środowe popołudnie moje życie jako dyktatora mocno mi ciążyło.
Ja, pułkownik Riggs z Sił Gwiezdnych, w praktyce rządziłem teraz Ziemią. Nie chciałem tej roboty i nie uważałem, abym wykonywał ją szczególnie dobrze. Wbrew temu, co twierdzili moi wrogowie, nigdy nie pragnąłem zyskać tak wielkiej władzy.
Chcesz rządzić światem? Z pozoru wydaje się to kuszące. Wyobraź sobie: kobiety będą się na ciebie rzucać, a gdyby nie chciały, możesz skazać je na śmierć. Wszyscy będą cię słuchali i ulegali twoim zachciankom. Wrogowie zgniją po cichu w zatęchłych celach, a armia lizusów będzie ci włazić w dupę i oczekiwać nagród za masowanie twojego ogromnego – i wciąż rosnącego – ego.
Nie pragnąłem żadnej z tych rzeczy. Szczególnie odkąd przekonałem się, że ta robota to jeden wielki wrzód na tyłku.
Czytałem kiedyś książkę o facecie imieniem Damokles. Król zaproponował mu, by zasiadł na jego tronie. Ów Damokles nie cieszył się z królowania nawet przez jeden dzień, podczas gdy ja miałem tę robotę od siedmiu długich miesięcy. Chociaż mityczny bohater pożądał władzy, to nie podobało mu się, jak wygląda ona w rzeczywistości. Dobrze go rozumiałem.
Władza to miecz o dwóch ostrzach. Jasne – mogłem skazywać ludzi na śmierć, jeśli gdy tylko chciałem. Ale nie chciałem nikogo zabijać. Pragnąłem zjednoczyć ludzkość, aby wspólnie stanęła do walki z prawdziwym wrogiem: maszynami.
Można by pomyśleć, że obdarzeni wspaniałomyślnym przywódcą, który okazał się dość przyjaznym i rozsądnym gościem, ludzie będą zadowoleni i skorzy do współpracy. Ale nie tak to wszystko poszło. Gdy dowiedzieli się, że nie jestem krwawym tyranem, jak Crow, zaczęły się naciski. Chcieli zobaczyć, jak bardzo mogą manipulować Riggsem albo jak długo da się ignorować jego rozkazy, zanim coś z tym zrobi. Pewnie takie zachowanie leży w ludzkiej naturze.
Okazało się więc, że każdy dzień zaczyna się od nowych problemów. Siedem długich miesięcy wcześniej „wyzwoliliśmy” Ziemię. Przez ten czas sprawy we wszystkich istotnych kwestiach posuwały się powoli. Całe cztery miesiące zajęło samo stłumienie buntów i zamieszek. Gdy o tym myślałem, wracały nieprzyjemne wspomnienia z tamtych dni. Każdy poranek był pełen wieści o kolejnych splądrowanych miastach. Uwolnieni od Imperium ludzie zdziczeli. Próbowali wrócić do przeszłości, do funkcjonowania setek niezależnych państw.
Nie pozwoliłem na to. Rozbicie Imperium oznaczałoby znaczne osłabienie ludzkości. Makrosy mogły wrócić w każdej chwili i musieliśmy zmierzyć się z nimi zjednoczeni.
Oczywiście chciałem wolności tak samo jak wszyscy. Sam pragnąłem wrócić do dawnych czasów, ale słabość oznaczałaby zagładę naszego gatunku. Nie mogliśmy żyć przeszłością, przynajmniej jeszcze nie teraz.
Świat wreszcie się uspokoił. Dostosował się do nowego porządku. Pierwszego dnia, w którym nie doszło do żadnego zamachu czy podpalenia kolejnego miasta, chciałem abdykować. Wyobrażałem sobie, że oddam władzę z powrotem ziemskim rządom i pozwolę im uporządkować sytuację. Żywiłem przekonanie, że wszyscy dostrzegają potrzebę stworzenia rządu światowego, może na bazie czegoś w stylu dawnej Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Ale teraz rozumiem już, że nie było na to szans. Politycy nie potrafili dogadać się co do tego, kto miałby rządzić, i zdecydować, komu oddać władzę. Dawne niesnaski nie zniknęły, zostały jedynie chwilowo odłożone na bok. Jasne się stało, że poważniejsze zmiany wymagać będą pracy całych pokoleń. Gdy tylko dawałem nowemu światowemu parlamentowi nieco więcej suwerenności, stawał się tak egocentryczny, skorumpowany, biurokratyczny i głupi, jak niegdyś ONZ.
Nie mogłem czekać, aż zdecydują, ile powinienem dostać pieniędzy na budowę floty czy kto otrzyma kontrakty. Nie w sytuacji ciągłego zagrożenia atakiem potężnych kosmitów. Nie prosiłem więc, tylko brałem to, czego było mi trzeba, i rozkazywałem ludziom, by zbudowali to, czego chciałem. Miałem za sobą flotę, więc wszyscy wykonywali polecenia.
Nie pozbyłem się też imperialnej infrastruktury Crowa. Nie wszystko oczywiście było takie samo. Wypuściłem wszystkich więźniów politycznych, nawet tych najbardziej wkurzających. Zniszczyłem Ministerstwo Prawdy i przywróciłem wolność prasy. Pozwoliłem na wybory lokalnych i narodowych przywódców w każdym kraju. Poza szczeblem rządu światowego wszystko było bardzo demokratyczne. Ale na samej górze sam mianowałem kogo trzeba i utrzymywałem władzę w rękach Sił Gwiezdnych. Decyzje te były jednocześnie chwalone i krytykowane przez prasę i wszystkie miały też negatywne konsekwencje.
– Myślałem, że to my jesteśmy bezwzględni w boju – powiedziałem do admirała Miklosa, gdy z budynku wyprowadzono w końcu rój interesantów – ale ci biznesmeni to wojownicy w garniturach.
– Używają słów i łapówek jak broni – przyznał. Podniósł lśniące popiersie pozostawione przez jednego z dygnitarzy i zważył je w dłoni. – To chyba szczere złoto.
Miklos wciąż mówił ze słowiańskim akcentem. Miał nieco nieregulaminową brodę i przenikliwe oczy. Wpatrywał się w moją złotą podobiznę tak, jakby spoglądał na obcą istotę.
– Na to wygląda. Kto mi to dał?
– Chyba turecka delegacja – odparł Miklos. – Zapewne uznali, że wszystko, co nie jest szczerym złotem, stanowiłoby zniewagę. Crow lubił tego rodzaju pompowanie ego, a oni trzymają się nadal starych wzorców.
Westchnąłem i wyciągnąłem rękę po podarunek. Miklos zawahał się, zmarszczył brwi.
– Czy to przeszło przez