Chiny w większości uległy zniszczeniu po ataku makrosów, gdy…
Miklos aż podskoczył. Warknął, jakby nie mógł jej dłużej słuchać:
– To nie jest miejsce dla takiego kontraktu!
Spojrzeliśmy na niego ze zdumieniem. Jak policjant regulujący ruch na drodze jedną ręką uciszyłem Jasmine, a drugą kazałem Miklosowi mówić dalej.
– No dalej. Wygłoś szczerą opinię. Cały dzień się czaisz. Gdzie mamy zbudować nowe okręty? Jeśli nie na Fobosie, nie na orbicie, to gdzie?
– Zanim Indie albo dymiące ruiny zwane niegdyś Chinami zbudowały pierwsze zabawki w kształcie rakiet, Rosja budowała już więcej sprzętu kosmicznego niż jakikolwiek inny kraj na Ziemi.
Powoli skinąłem głową. Pomyślałem, że właściwie to Siły Gwiezdne na wyspie Andros były największym producentem statków kosmicznych w ostatnich czasach. Moi oficerowie mówili o staroświeckich rakietach z paliwem chemicznym. My dawno wykroczyliśmy już poza ten poziom i nie byłem pewien, czy istniejące ośrodki lub personel na wiele się przydadzą w przypadku technologii nanitów i makrosów. Jasne, może mieli tam sporo niezłych naukowców i inżynierów, ale ich fabryki i tak byłyby bezużyteczne.
– Nie wiem, czy to wiele pomoże – powiedziałem w końcu. – Na pewno jest wielu emerytowanych astrofizyków, których moglibyśmy zatrudnić, ale…
– Proszę mnie wysłuchać – przerwał mi Miklos. – Jeśli myślimy o budowie okrętów na Ziemi, Bajkonur ma wiele zalet. Nie mówię tylko o korzyściach dla Sił Gwiezdnych. Wojna i kryzys ekonomiczny mocno odbiły się na tym regionie. Ludzie stracili tam ducha. Moglibyśmy im pomóc.
– Rozumiem. Sprawa wygląda więc tak: Jasmine jest z Indii, więc chce pomóc swoim ludziom. A ty chcesz pomóc swoim.
Oboje zrobili kwaśne miny.
– Nepotyzm, sir? – odparł sztywno Miklos. – O to mnie pan oskarża?
– Nie do końca. Ale myślę, że nie jesteś obiektywny. To naturalne. Odrzucam obie wasze propozycje. W twoim przypadku dlatego, że nie chcę podejmować decyzji w sprawie obronności Ziemi na podstawie tego, kto jest w większej potrzebie. Gdybym miał to zrobić, zbudowałbym fabryki na pustkowiach dawnej Ameryki Południowej. Ludzie żyją tam w straszliwej nędzy.
Odwróciłem się do Jasmine.
– Twoje argumenty są inne, ale również mają wady. Mówisz o przemyśle kosmicznym Indii tak, jakby był nowoczesny. To nieprawda. Technologia, którą stosujemy, jest nowa. To przypominałoby produkcję nowoczesnych tabletów w fabryce lamp próżniowych. Zupełnie bez sensu.
Oboje wyglądali, jakby ktoś spuścił z nich powietrze. Ku mojemu zaskoczeniu nie kłócili się zażarcie do końca. Na szczęście znali mnie zbyt dobrze, żeby próbować oponować, gdy podjąłem już decyzję.
– W takim razie gdzie? – spytała Jasmine. – W Dolinie Kalifornijskiej?
Spojrzałem na nią spode łba. Sugerowała, że podejmuję arbitralną decyzję, żeby pomóc miejscu, z którego pochodzę, co oczywiście nie było prawdą. Otworzyłem usta, by zaprzeczyć tej insynuacji, ale Miklos mnie uprzedził.
– Wysyła wszystko w kosmos – powiedział. – Na platformę orbitalną.
– Ale dlaczego? – Spojrzała na mnie ze zdumieniem. – To takie marnotrawstwo! Żeby ją zniszczyć, wystarczy jedna rakieta.
Westchnąłem ciężko.
– Już to przegadałem z Miklosem. Może powiedz jej, co i jak, a ja już sobie pójdę.
Oboje wyglądali na zaskoczonych, gdy wstałem i ruszyłem do drzwi. Dość już miałem kłótni o ekonomię. Byłem znudzony i zirytowany całym tym rządzeniem. Jasne, na papierze mogło się to wydawać dobrą zabawą, ale miałem za sobą zbyt wiele podobnych dni. Może trochę rzeczy udało się zmienić na lepsze, ale mało miałem czasu na przyjemności.
Jasmine poszła za mną i dogoniła mnie przy windzie. Dotknęła mojej ręki i nieco spuściłem z tonu.
– Przepraszam – powiedziałem.
– Ja też. Rozumiem, w jakim jesteś stresie. Rządzenie planetą to niełatwa sprawa.
– To nie jest moja pierwsza planeta. Ale w układzie Edenu było prościej. Wszyscy otwierali się na nowe pomysły. Szli tam, gdzie chciałem, zakładali farmy i osady.
– Może to naturalny duch pionierski.
– Nie tylko. Nie byli zanurzeni w tradycji, zazdrości i tak dalej. Ludzie na Ziemi zawsze niosą ten bagaż. Nie są tak naprawdę zjednoczeni. Gdy tylko kosmici znikają z nieba, zaczynamy walczyć o to, co zostało, niczym stado pawianów na kupie bananów.
Uśmiechnęła się na taką analogię.
– Pawiany lubią banany? – spytała.
– Nie mam pojęcia – odparłem, śmiejąc się.
Weszliśmy do windy. Wcisnąłem przycisk i zaczęliśmy zjeżdżać. Wolałbym szyby grawitacyjne jak na naszych co większych okrętach, ale windy były tradycją na Ziemi i moi goście czuli się dzięki nim bardziej jak w domu.
Objąłem Jasmine i pocałowałem ją. Przez chwilę się opierała, ale w końcu dała za wygraną. Nie okazywała złości, tylko rozczarowanie.
Nie zdążyliśmy jednak skończyć naszego krótkiego pocałunku.
Staliśmy w windzie, złączeni ustami, gdy mała złota statuetka w kształcie mojej głowy implodowała, zmiażdżona przez ogromną siłę grawitacyjną. Mała czarna dziura, nie większa niż główka szpilki, pojawiła się na chwilę w moim gabinecie i zassała wszystko wokół, wstrząsając atmosferą wewnątrz budynku.
Rozdział 2
Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Najpierw nadeszła implozja, a po niej eksplozja, gdy osobliwość grawitacyjna znikła. Skompresowana materia poleciała na wszystkie strony z ogromną prędkością. Było to jeszcze gorsze niż początkowe zassanie. W kosmosie fala uderzeniowa nie byłaby tak wielka, ale z uwagi na obecność atmosfery przeleciała przez cały budynek. Znajdujący się w nim ludzie czuli wstrząsy jeszcze przez kilka długich sekund.
Jasmin i ja uznaliśmy, że coś trafiło w budynek. Światła w windzie przygasły i zaczęliśmy spadać. Gdy mój gabinet eksplodował, metalowe odłamki przecięły kable. Na szczęście windy wyposażone zostały w awaryjne hamulce, które zgrzytały, podczas gdy spadaliśmy. Kiedy w końcu dotarliśmy na dół, były rozgrzane do czerwoności, ale uratowały nam życie.
Drzwi do windy zacięły się. Próbowałem je otworzyć, ale bez pancerza bojowego było to trudne.
– Czy to bomba? – spytałem.
Jasmine już rozmawiała ze służbami ochrony przez komunikator. Jeśli ktokolwiek wiedział, co to było, zamierzała go znaleźć.
Pokręciła głową.
– Jeszcze nie wiem. Na razie ustalono, że to jakiś rodzaj eksplozji, być może ładunek wybuchowy w budynku.
– Świetnie – powiedziałem. – Myślałem, że po zabiciu Crowa nie grozi mi już zamach. Może mam nowego wroga?
Wróciła do rozmów z ochroną, a ja nadal siłowałem się z drzwiami. Rozsunąłem je na jakieś pięć centymetrów i widziałem już kawałek holu. Strumień ludzi wybiegał na zewnątrz. Nie byli spanikowani, ale poruszali się szybko. Żołnierze Sił Gwiezdnych, urzędnicy rządowi i dziennikarze zachowywali się przepisowo.
– Nie widzę nigdzie płomieni, ulica na zewnątrz też wygląda normalnie. To musiało być jakieś