na tę imprezę, chociaż… Agnieszka nie chciała. Miałyśmy pójść do kina, ale spotkałyśmy tego chłopaka i on nas zaprosił…
Kobieta kiwnęła głową, dając Ance delikatny sygnał, aby mówiła dalej. Tak naprawdę mieli całkiem sporo informacji i psycholożka doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Dziewczyna nadal mogła iść w zaparte, milczeć jak grób albo opowiadać niestworzone historie. Mieczkowska przerobiła zbyt wiele podobnych przypadków, by nie zdawać sobie z tego sprawy. Bardzo często pacjenci doświadczający traumatycznych przeżyć pozostawali w szoku albo przez długi czas wypierali je ze swojej świadomości. Potem pojawiał się syndrom stresu pourazowego. Wszystko to skutecznie uniemożliwiało przesłuchanie, a w konsekwencji – poznanie prawdziwego przebiegu wydarzeń.
– Pojechałyśmy z nim do tego domu…
– Gdzie to było? – spytał Wolański.
Anka pokręciła głową. Zerknęła na komisarza, ale tylko na ułamek sekundy. Zaraz potem wlepiła wzrok w podłogę.
– Nie pamiętam dokładnie. Na pewno wyjechaliśmy z miasta. Minęliśmy Mierzyn i… było ciemno… Ja po prostu nie pamiętam… Jechałyśmy przez jakiś las. – Znowu była bliska płaczu.
– Możesz opisać ten dom?
– Duży i bardzo ładny…. Chyba biały… na pewno piętrowy… ogrodzona posesja…
Wolański wyłuskał z kieszeni koszuli mały notatnik i szybko zapisał to, co przed chwilą usłyszał.
Anka mówiła dalej, co chwila wycierając nos w chusteczkę. Zrelacjonowała przebieg imprezy, dość szczegółowo opisując towarzystwo. Skupiła się na człowieku o imieniu Maks i kobiecie, właścicielce agencji modelek.
– Nie mogę sobie teraz przypomnieć jej nazwiska, ale kiedy Agnieszka ją zobaczyła, myślałam, że zemdleje…
Gdy zaczęła opowiadać o tym, co się wydarzyło, później zaniosła się płaczem. Mieli spore trudności, aby zrozumieć choć słowo.
– Nie wiem, co stało się z Agą… – wydusiła wreszcie. – Na początku byłyśmy w pokoju razem… rzucili nas na łóżko… i oni wszyscy…
Mieczkowska już miała się podnieść z krzesła, ale Wolański zatrzymał ją ruchem dłoni.
– Co się stało potem?
– Ocknęłam się w innym pokoju. W środku nocy przyszedł Kuba. Nie wiem, dlaczego mnie uwolnił, ale zagroził, że jeżeli pisnę choć słowo, to zabiją mnie i moją rodzinę…
13. OKOLICE HÄRNÖSAND
Sven miał swój rytuał związany z powrotami do domu. Kiedy wracali od strony Örnsköldsvik, prosił – na wypadek gdyby przysnął – aby obudzono go, gdy tylko oczom kierowcy ukażą się filary mostu Höga Kusten. Od domu dzieliło ich wówczas kilkadziesiąt kilometrów i Sven przez resztę drogi przygotowywał się mentalnie na spotkanie z rodziną po wielotygodniowej rozłące.
– Sven! – krzyknął Evert, pamiętając o prośbie przyjaciela. Na chwilę oderwał wzrok od przedniej szyby, po czym znów skupił się na prowadzeniu. – Obudź się, widzę już most! Za pół godziny będziemy w Härnösand!
Sven przetarł dłonią zaspane i lekko przekrwione oczy. Potrzebował trochę czasu, by przyzwyczaić się do światła i nowej rzeczywistości. W oddali dostrzegł imponujące, wznoszące się ku niebu pylony mostu. Z tej perspektywy wyglądały, jakby podpierały napęczniałe chmury, które – gdyby nie one – z impetem runęłyby na ziemię.
Höga Kusten porównywano do jego słynnego brata zza oceanu, mostu Golden Gate łączącego San Francisco z hrabstwem Marin. Choć Sven nigdy na własne oczy nie widział osławionych Złotych Wrót, to wiedział co nieco na temat samej konstrukcji. Chociażby to, że most miał długość 2,7 kilometra, a jego dwie bliźniacze wieże pięły się na wysokość 218 metrów. Biorąc pod uwagę techniczne parametry, Höga Kusten, o długości 1,8 kilometra i pylonach wysokich na 180 metrów, ustępował amerykańskiemu mostowi samobójców, jak zwykło się o nim mówić.
– Musisz się tak wydzierać? – zapytał poirytowany Jerk. Siedział tuż obok Everta i jeszcze przed kilkoma minutami błąkał się po krainie snów, zanim ten bezpardonowo go z niej wyrwał.
– Chciałem obudzić Svena i…
– I przy okazji, kurwa, wszystkich świętych! – Jerk wychylił się z fotela, zerkając na tył busa. Sven, choć już przytomny, siedział odchylony na bok, a na jego ramieniu spoczywała głowa pochrapującego Hansa. Po podłodze walały się puszki po wypitym piwie. – Ej, panienki! Pobudka, zaraz będziecie w domu!
Hans przeciągnął się szeroko, wbijając pięści w podsufitkę auta. Ziewnął, a potem wyłamał palce. Kości trzasnęły tak głośno, jakby ktoś nadepnął na suchą gałąź.
– Nareszcie. Mamy jakiś browar? – Hans nachylił się, szukając po omacku kolejnego piwa. Odpowiedział mu nieprzyjemny dla ucha brzęk pustych i częściowo pogniecionych puszek. Spojrzał z nadzieją na Svena. – Zostało coś jeszcze?
– Obawiam się, że wydoiłeś wszystko.
Zazwyczaj kupowali osiem piw i kiedy zbliżali się do domu, okazywało się, że dla Hansa to za mało. Sven wypijał trzy, reszta była jego.
– Cholera. Suszy mnie – oznajmił Hans.
Jerk wyjął małą butelkę wody gazowanej ze schowka na rękawiczki. Uniósł ją ostentacyjnie i spojrzał na przyjaciela pytająco, z ironicznym uśmieszkiem wymalowanym na twarzy.
– Bardzo zabawne – bąknął Hans. – Wyglądam na odwodnionego?
Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów zjechali z mostu i Evert zatrzymał samochód. Sven odsunął boczne drzwi i wygramolił się z auta, podczas gdy Hans dokonywał kolejnej inwentaryzacji pustych puszek. Narzucił na siebie dżinsową kurtkę i postawił kołnierz.
– Dzięki, chłopaki. Do następnego razu – powiedział.
– Wpadnę jutro, to rzucimy okiem na ten dach – odparł Evert. Jakiś czas temu żona Svena wspomniała coś o przeciekającym suficie. Evert obiecał pomóc.
– Daj spokój. Poradzę sobie.
– Nie wątpię, ale obiecałem, to pomogę. Nie licz jednak, że pojawię się z samego rana. Muszę odpocząć i porządnie zająć się żoną. – Evert puścił do niego oko i się zaśmiał. Jerk poszedł w jego ślady. – Jestem wyposzczony i trochę mi zejdzie.
– Nie spiesz się.
Drzwi trzasnęły z hukiem. Sven zabrał torbę z bagażnika i przerzuciwszy przez ramię, obserwował, jak bordowy bus włącza się do ruchu. Uniósł rękę w pożegnalnym geście. W ostatniej chwili dostrzegł spojrzenie Jerka w bocznym lusterku. Kiedy auto zniknęło za horyzontem, popatrzył na poszarzałe niebo. Kilka kropel spadło mu na twarz. Przed dwoma miesiącami, w dniu wyjazdu, żegnało ich słońce. Dziś Härnösand uczciło ich powrót deszczem. To nie miało jednak najmniejszego znaczenia. Liczyło się tylko to, że niebawem zobaczy Judith i Björna. Nie widział ich od ośmiu tygodni, nie licząc rozmów przez Skype’a. Tęsknota paliła jego serce żywym ogniem.
Poprawił torbę na ramieniu i ruszył w kierunku domu. Do przejścia miał około kilometra. Evert mógłby go podrzucić pod same drzwi, ale Sven zawsze wysiadał w tym miejscu. Tłumaczył, że chce się przewietrzyć. Było w tym odrobinę prawdy, ale w gruncie rzeczy kierowały nim inne intencje. Krótki spacer traktował jak etap przejściowy. Zupełnie jakby przeprawiał się przez most łączący dwa równoległe