nie wiedział, jak długo pędzą saniami po zmarzniętym śniegu, ale zdawało mu się, że minęli już koniec świata i wciąż podążają dalej. Pomyślałby, że jadą do piekła, ale przenikliwy, zimny wiatr i mróz, pod wpływem którego zamarzała nawet ślina, odsunęły od niego podobne myśli. Zgodnie z legendą w piekle powinno być jednak nieco cieplej.
– Kuda my idziem?– krzyknął chłopak ze Świętajna do siedzącego na koźle wozaka.
– Na rabotu. – Wozak zarechotał i wyciągnął zza pazuchy niewielki bukłak. Odkręcił go, pociągnął łyk i mlasnął.
– A żeby go świnia powąchała – burknął chłopak. – Łyczek samogonu zdziałałby cuda. Już mnie rzyć przymarzła do tych żerdzi.
– Wydawało mi się, że w pociągu było zimno, ale tutaj to dopiero gwiździ… – stwierdził Kuba. – Jak ludzie mogą tutaj żyć?
– Nie mają innego wyjścia, tak więc pewnie przywykli – westchnął Paweł Zawiślański.
Po kilku godzinach pojawiły się jakieś zabudowania, co rozpoznali po unoszącym się ku niebu dymowi i pojedynczym punktom świetlnym.
– To tiepier wasza gostinica – ponownie zarechotał wozak, który, racząc się przez całą drogę gorzałką, zaczął być skory do żartów, czego w żaden sposób nie można było powiedzieć o jego pasażerach.
Kuby jednak nie opuszczał optymizm. Uważał, że to, co najgorsze, minęło, a on za chwilę posili się ciepłą zupą i dostanie czysty kąt do spania. Jakże się pomylił… Administracja obozu odnotowała ich przyjazd, przydzieliła im brygadę lesoburów i zostawiła samych sobie. Widmo ciepłej strawy oddaliło się aż do następnego poranka, kiedy to po raz pierwszy usłyszeli dziwny dźwięk krowiego dzwonka.
Tymczasem musieli sami zorganizować sobie miejsce w baraku, legowisko i watowane briuki, niezbędne do pracy w niskich temperaturach. Kuba zdążył zaledwie pomyśleć, że praca na wolnym powietrzu przy takiej pogodzie wykończy go, i już pogoniono ich do bani, umywalni przypominającej chlew, bo znajdowały się w niej drewniane koryta, w których płynęła gorąca woda.
I dopiero, gdy poczuł niemal ukrop na ciele, dotarło do niego, że nie będzie miał tam łatwego życia. Nie myślał ani o Laurze, ani o pozostawionym w Wilnie kawiarnianym życiu, ale o tym, jak niekiedy człowiekowi niewiele jest potrzebne do szczęścia. Wystarczy czasami ciepła woda i możliwość umycia się albo uczucie, że w końcu nie przeszywa go przejmujący chłód. Obmywał swoje ciało i gdy w końcu odtajało po kilkugodzinnej przejażdżce prymitywnymi saniami, miał wrażenie, jakby dotykał go po raz pierwszy w życiu.
W baraku, gdzie udało im się znaleźć miejsce, mieszkało już trzydziestu więźniów, głównie nacmenów z Kazachstanu, Uzbekistanu czy dalekowschodniej części Związku Radzieckiego. Na szczęście w większości byli to polityczni, wrogowie ludu, a nie bandyci z kryminalnych paragrafów, którymi już zdążono ich nastraszyć.
Kuba otworzył drzwiczki piecyka i słabe światło wniknęło do wnętrza baraku. Jak codziennie spojrzał na piętrowe nary, przesuwając po nich nerwowo oczami. Sprawdzał w ten sposób, czy na każdej pryczy widać ruchy budzących się więźniów. Jeśli któryś z mężczyzn nie poruszał się, mogło to oznaczać, że tej nocy pożegnał się z życiem. Chłopak był na tym punkcie przewrażliwiony, odkąd pewnego poranka zobaczył martwego Uzbeka. Nie miał złych przeczuć, gdy szarpał go za ramię, ale w końcu zrozumiał, że Damir, nauczyciel z Samarkandy, wcale nie śpi, ale umarł tuż obok niego.
Damir był nie tylko nauczycielem, ale także poetą. Zamienił swój przydział tytoniu na butelkę z namoczoną w nafcie szmatą i mały pojemnik tego specyfiku. Pisał wiersze tępym ogryzkiem ołówka, na kartkach wyżebranych od dziesiętnika, przy kiepskim świetle prymitywnej lampki. Taki człowiek jak dziesiętnik, czyli pracownik liczący normy więźniom, stał wysoko w hierarchii łagrowej, chociaż szeptano, że ową pozycję zdobył donosami na innych. I mimo że był zwykłym szubrawcem, ulitował się nad domorosłym poetą i podarował mu kilka kartek papieru.
Niekiedy Damir czytał im swoje wiersze. Niewiele z nich rozumieli, ale melodia poezji brzmiała zdecydowanie lepiej niż ciągłe połajanki razwodczików – pracowników obozu zaganiających ich do roboty. Jednak z każdym dniem głos Damira stawał się cichszy, jakby gasło w nim życie. I któregoś poranka zamilkł na zawsze.
2. W drodze do Kazachstanu, 1940
– Zjedz coś. – Jadwiga Kącka podała Gabrieli kawałek chleba i jajko ugotowane na twardo. – Musisz jeść.
Gabriela pokręciła jedynie przecząco głową, podciągnęła nogi pod brodę i wpatrywała się w szczelinę wagonu, przez którą wpadała wąska smuga światła. I tak było od kilku dni. Matka wkładała jej w dłoń wyciągnięte z dużej torby wiktuały, a ona wciąż odmawiała, by w końcu po licznych namowach ulec i skubnąć odrobinę chleba.
– A panienka to hłuzdy ma nie w porządku, czy co? – zirytowała się otyła kobieta, Stefania Pieczarkowska.
Jej mąż był dróżnikiem na kolei i nie miała pojęcia, co się z nim dzieje od dnia, gdy go aresztowano. Za to posiadała pięcioro dzieci w różnym wieku, którym wydzielała jedzenie po trochu, by wystarczyło go na długą podróż. Za każdym razem jęczały, że ich porcje są stanowczo za małe w stosunku do ich potrzeb i chcą więcej, a ona nie bardzo miała jak temu zaradzić. Tymczasem patrzyła prawie codziennie na matkę niemal siłą wciskającą jedzenie swojej córce, która dopiero po licznych prośbach, błaganiach i namowach w końcu raczyła przeżuć kilka kęsów. Miała przy tym minę, jakby zmuszano ją co najmniej do orania w polu. Dlatego pewnego dnia, słysząc kolejny raz podobny dialog kobiet, Pieczarkowska nie wytrzymała.
– Moja córka jest chora – bąknęła Jadwiga Kącka.
– No, przecież mówię, że ma coś z głową. Kto to widział tak wybrzydzać. I tylko hojda się – warknęła kobieta i strzeliła po dłoni jasnowłosego wyrostka, który, korzystając z nieuwagi matki, chciał wyciągnąć z jej tobołka kawałek słoniny.
– A pani niech lepiej swojego hołopupca pilnuje, bo lubi nam z tobołków żarcie pokraść – wtrącił się Błażej.
– Taki sam jesteś hołopupiec i jeszcze lepietasz – burknęła dróżnikowa. – I mój syn nic nie pokrada.
– Czy ja jednak mógłbym prosić o chwilę spokoju? Chociaż dorosłych? Dzieci robią wystarczająco dużo harmidru, niepotrzebne są nam jeszcze jakieś pyskówki – dość ostrym tonem odezwał się hrabia Jan Morawiński, który dotychczas zwykle milczał, usiłując przywyknąć do sytuacji, a przynajmniej godnie ją znieść.
– Z moich to tylko Kajtek trochę się drejka, bo jeszcze sysuń jest, ale reszta? No wie pan! – żachnęła się kobieta.
– Szanowna pani, ja nie mówię, że pani dzieci są bardziej hałaśliwe od innych, rozumiem również pozostałe maluchy, które nagle zamknięto w drewnianej klatce, ale dorośli powinni być świadomi powagi sytuacji. Jest nas tutaj kilkadziesiąt osób, w tym wiele małych dzieci, jak każdy zacznie jazgotać, to wszyscy będziemy mieli, jak to pani powiedziała, hłuzdy poprzestawiane – spokojnie powiedział Morawiński.
– Bardzo dobrze pan dziedzic prawi – odezwał się Konstanty Piotrowski. – Chwilami wolałbym być głuchy niż ślepy…
– Myślę, że w obecnej sytuacji lepiej jednak, że pan nie widzi tego wszystkiego – westchnął Morawiński.
– Ale