ale nie bardzo miała dokąd się udać. Mogła co najwyżej stanąć sobie nieopodal otworu na nieczystości, ale odór, jaki wydobywał się z tej prowizorycznej toalety, niemal świdrował w nozdrzach.
– Jakby pani Ruskich nie znała. Pożywności to oni nawet dla swoich nie potrafią zorganizować, a co dopiero mówić o Poliakach – prychnęła kobieta. – Jak pani głupiaś, to pani sprawa, ale co pani ta nieszczęsna kobiecina zrobiła?
Nina postanowiła się wtrącić, bo nie podobało się jej, w jakim kierunku zmierza ta rozmowa. Apolonia była irytująca i w istocie niezabranie żadnej żywności w tak długą podróż było głupotą, ale sławna aktorka zapewne nawet nie przypuszczała, że odbędzie ją w podobnych warunkach.
– Częstuję panią Apolonię dobrowolnie, nikt tutaj nikomu nie wyrywa z rąk jedzenia – powiedziała stanowczo.
Żona dróżnika w jednej chwili zamilkła i zajęła się odmawianiem różańca.
– Dziękuję – niemal bezgłośnie powiedziała Apolonia i zmieszała się.
Zapewne dlatego, że niewiele było w jej życiu chwil, gdy komuś dziękowała, o coś prosiła czy kogokolwiek przepraszała. Sprawiała wrażenie osoby, dla której używanie podobnych słów było poniżej jej godności. Oczywiście w zwrotach grzecznościowych stosowała tego typu formy, ale wynikało to raczej z kurtuazji. Niekiedy brzmiało to wręcz komicznie. Na przykład, gdy powiedziała pewnego razu do siedzącego nieopodal niej mężczyzny:
– Przepraszam, czy mógłby pan nie spożywać czosnku na czas podróży. A jeśli już pan musi, proszę nie chuchać w moją stronę. Wydziela pan bardzo przykry zapach.
– Pani ładna, śmierdzi szczynami, potem i gównem, a przeszkadza pani zapach czosnku? – zapytał nieco zdziwiony jegomość.
Apolonia już nic nie powiedziała, tylko odwróciła się i z przepastnej walizki wyciągnęła flakon francuskich perfum, którymi zaczęła spryskiwać siebie, zasłonę przy toalecie, a nawet stopy profesora Kobrzyńskiego.
– No, jeszcze tylko perfumy brakowało – mruknęła młoda kobieta przewijająca niemowlę. – Niechże tylko mi pani na dzieciaka tym nie sika.
Rozpoczęła się kolejna awantura. Jedni z lubością łapali nozdrzami mgiełkę eleganckich francuskich perfum, inni zaczęli prychać, kaszleć i utyskiwać, że śmierdzą tak samo, jak ich spocone ubrania.
Apolonia zaprzestała swoich praktyk, ale na jednym z postojów postanowiła interweniować. Wysiadła z wagonu i udała się do starszego rangą żołnierza.
– Zdrawstwujtie, tawariszcz – zaczęła.
– Szto? Czego chcecie? – niezbyt uprzejmie zapytał żołnierz. Mówił trochę po polsku, ze śpiewnym akcentem, i zapewne dlatego uczyniono go kierownikiem tego całego zamieszania.
– Czy można coś zrobić z tym fetorem w wagonie? Jest nas za dużo, warunków sanitarnych nie ma żadnych, a to wiadro wrzątku, które dajecie nam raz dziennie, wystarcza zaledwie na opłukanie rąk. Już wszyscy mamy wszy, cierpimy na biegunkę. Doprawdy, proszę coś z tym zrobić – przemawiała Apolonia spokojnym głosem.
– A paszła ty mnie! – krzyknął. – Burżujska żopa.
Wszystkie osoby jadące wagonem z Apolonią zamilkły i oczekiwały w napięciu na ciąg dalszy. Zaczęli mieć obawy, że zdenerwowany żołnierz za karę pozbawi ich zupy i tego nędznego wiadra kipiatoka. Apolonia jednak nie myślała o ewentualnych konsekwencjach. Dostała histerii i przestała nad sobą panować.
– Świnie w chlewie mają lepsze warunki niż my. Każda żopa potrzebuje, żeby ją czasami umyć. My też nie mamy tyłków z blachy. Tawariszcze też nie lubią, jak ich wszy gryzą. Żądam… Tak, właśnie, żądam, aby natychmiast dostarczono nam jeszcze jedno wiadro kipiatoka. I chleba. Chcę chleba! Nie kawioru i szampana, ale zwykłego chleba! – wrzeszczała Apolonia, szarpiąc się za włosy i brudne ubranie.
Kiedy zaczęła szlochać, Jan Morawiński podszedł do niej i odciągnął ją od nieco skonsternowanego strażnika, który po wybuchu Apolonii po prostu oniemiał. Po chwili jednak bez słowa odszedł w kierunku lokomotywy. Tymczasem Apolonia usiadła na łące i schowała twarz w dłoniach, jakby nie chciała, by oglądano ją, gdy płacze.
– Pani Apolonio, musi pani być silna. Niedługo dotrzemy na miejsce i jakoś się urządzimy – spokojnie przemawiał Morawiński.
On, przyzwyczajony do niemal luksusowego życia, także nie mógł przywyknąć do podobnych warunków. Miał jednak wprawę w wygłaszaniu pocieszających frazesów, bo odkąd NKWD wyprowadziło ich z domu, musiał podobne wypowiadać do żony i córki.
– Nie wytrzymam, nie dam rady. Ja żyłam inaczej… W każdym mieście czekały na mnie najlepsze hotele, do dyspozycji miałam lokajów i wyszukane potrawy, podawane wprost do pokoju. Jadałam na srebrnych półmiskach, w towarzystwie ambasadorów, a nawet koronowanych głów… To już nie upadek, to upodlenie – jęknęła, łkając.
– To kiedyś powróci. I luksus, i dobre towarzystwo – bez przekonania obiecał Morawiński. – Ja w kategoriach straty myślę jedynie o swoich synach. Nie wiem, co się z nimi dzieje, czy w ogóle żyją. Reszta… nie ma dla mnie kompletnie żadnego znaczenia.
– Ja straciłam męża i syna dawno temu. Miałam tylko karierę i luksus. A teraz zabrano mi nawet to… – szepnęła i podniosła się z ziemi, bo nakazano zakończyć postój i udać się do wagonów.
Dziwnym trafem tuż przed odjazdem jeden ze strażników przyniósł do ich wagonu wiadro kipiatoka i jeden bochenek ciemnego, nieco gliniastego chleba.
3. Okolice Irkucka, 1940
Paweł Zawiślański za każdym razem, gdy słyszał krowi dzwonek, starał się nie myśleć, ile razy jeszcze będzie musiał reagować na ów dźwięk. Zdawało mu się zawsze, że dopiero przyłożył głowę do siennika, a już trzeba było wstać, obmyć twarz w zimnej wodzie i rozprostować obolałe ciało. A potem wyciągnąć spod pryczy watowaną roboczą kurtkę i wyjść na wielostopniowy mróz. Jeszcze nie całkiem dobudzony, powłócząc nogami w okropnych za dużych buciorach, podążał w milczeniu wraz z innymi mieszkańcami baraku do obozowej kuchni. Tam ustawiali się w kolejce po lichą zupę i kawałek chleba. Właściwie to nie była zupa, ale woda, w której pływały nędzne resztki kaszy. Paweł odnosił niekiedy wrażenie, że owa zupa powstaje wskutek płukania kotłów, z których nalewano ją wcześniej na miski stachanowców, czyli przodowników pracy. On doszedł do wniosku, że nie będzie pracował ponad siły, by dostać lepsze racje żywnościowe, bo i tak nie wystarczą one, by zaspokoić głód tak ciężko pracującego człowieka. Starał się być „średniakiem”, nie rzucać się w oczy i schodzić z drogi rozwodczikom, dziesiętnikom czy urkom. Ci ostatni tylko czyhali, by ktoś im podpadł. Nawet przelotne spojrzenie na takiego bandziora mogło skutkować dostaniem po mordzie.
Ziewnął i dotknął palcami swoich zębów. Martwił się, że pozbawione odpowiedniej higieny niedługo mu wypadną albo sczernieją jak tym, którzy przebywali w obozie dłużej niż rok. Miał także inne zmartwienie. Dowódcy w swojej wielkiej łaskawości pozwalali posłusznym więźniom raz na dwa miesiące wysyłać do domu korespondencję. Paweł zdołał wysłać do Niny dwa listy, ale na żaden nie doczekał się odpowiedzi. Współwięźniowie poinstruowali go, żeby nie pisał niczego, co mogłoby się nie spodobać władzy, bowiem każdy list jest wnikliwie czytany i przy byle podejrzeniu nie dość, że nie dotrze do adresata, to jeszcze narazi piszącego na karcer. Paweł nie był idiotą, miał świadomość, że tutaj kontrolują wszystko,