Joanna Pypłacz

Podziemia


Скачать книгу

przykrość, nie wahaj się nam tego powiedzieć.

      Młodzieniec pokręcił głową.

      – Wszystko w porządku – zapewnił.

      – Pamiętaj, nie zastanawiaj się ani przez sekundę – zachęcał Topolski, uważnie analizując wzrokiem jego twarz. – Traktuj nas jak rodzinę.

      – Przepraszam, jeśli jestem mało rozmowny. Okropnie boli mnie głowa – usprawiedliwił się buchalter.

      To mówiąc, mimowolnie zawiesił wzrok na niespokojnych dłoniach Tamary.

      Dokładnie w tej samej chwili drzwi otwarły się i do pomieszczenia weszła Jadwiga. Trzymała w dłoni niedużą, srebrną tacę, na której leżało jakieś pismo, zaadresowane kaligraficznym pismem oraz starannie zapieczętowane. W ciemnobordowej lace odciśnięto herb nadawcy.

      – To od Othilii – oznajmił Klemens.

      Pani domu wciąż nie odrywała wzroku od swego talerza, zajęta układaniem mozaiki z okruszków.

      – Od baronowej von Redlich? – zapytał Mateusz, chcąc podtrzymać gasnącą konwersację.

      – Tak jest.

      Tamara na chwilę podniosła oczy, spojrzała na męża błędnym wzrokiem, po czym znów powróciła do swej czynności.

      – To zaproszenie na bal – wyjawił Topolski.

      Rozdział 9. W stron mroku

      Tuż po kolacji Mateusz udał się na spoczynek do swego pokoju, pozostawiając gospodarzy samych. Idąc po schodach, rozmyślał o wspomnianym przez Klemensa zaproszeniu na bal u baronowej von Redlich. Wyobrażał sobie, jak prosi Tamarę do tańca, a następnie zatraca się wraz z nią w wirze kolorowych par, przy akompaniamencie szumu wytwornych sukien i wdzięcznej muzyki Straussa, Chopina i Szostakowicza.

      Dotarłszy do swych drzwi, mechanicznie nacisnął klamkę, zapominając, że przecież zostawił pokój zamknięty na klucz. Przypomniał sobie o tym, dopiero gdy napotkał stanowczy opór ze strony nieożywionej materii, jednocześnie budząc się z krótkiego, ale intensywnego snu na jawie. Zapalił światło, po czym rozejrzał się po pomieszczeniu, które teraz, w wieczornej odsłonie, wyglądało nieco inaczej niż wczesnym popołudniem.

      Przebierając się na noc, przypadkiem zauważył na ścianie za łóżkiem dodatkowy kwadrat tapety. Z początku zignorował tę drobną osobliwość i kontynuował swój wieczorny obrzęd. Umilały mu go sporadyczne myśli związane ze zbliżającym się balem. Tymczasem tuż przed snem, ciekawość znów na krótko powróciła. Bał się rozpocząć swój pobyt w nowym miejscu od zdewastowania schludnego wnętrza, ostatecznie zatem nie uległ pokusie odklejenia tajemniczego kwadratu i zgasił lampę.

      Wkrótce także Topolscy opuścili salon, gdzie w parę minut później zjawiła się Jadwiga, by pogasić świece w kandelabrach oraz uprzątnąć zastawę ze stołu. W ślad za nią do pomieszczenia wślizgnęła się Hekate.

      – A kysz, kocico! – syknęła służąca.

      Kotka odpowiedziała chrapliwym miauknięciem.

      – Idź stąd, wracaj do ogrodu!

      Dopiero za drugim razem Hekate posłuchała. Jej zielone oczy zmrużyły się pogardliwie, a następnie giętkie, lśniące ciało wykonało elegancki zwrot do przodu, by w przeciągu paru sekund zniknąć w uchylonych drzwiach, stapiając się z wszechogarniającym mrokiem. Jadwiga westchnęła i pokręciła głową z pobłażliwym uśmiechem.

      Gdy w całym domu pogasły światła, biała willa przybrała zgoła inny niż za dnia, prawie metafizyczny wygląd. Otulona ciągnącą od Wisły mgłą, która z każdą minutą gęstniała coraz bardziej, sprawiała wrażenie zupełnie opuszczonej. Przypominała teraz raczej cmentarne mauzoleum niż siedzibę żywych ludzi. Zdawać by się mogło, że za jej białymi kolumnami oraz lśniącymi na niebiesko szybami śpią same ciała, dusze zaś oplatają ją dokoła, unosząc się nad ziemią niczym jednolity, biały całun.

      Szeroko rozwarte oczy Tamary zwróciły się w stronę Topolskiego. Bankier spał snem głębokim, prawie trupim, z półotwartymi ustami oraz rękoma sztywno wyciągniętymi wzdłuż tułowia. Zdawał się w ogóle nie oddychać, a jego twarz, całkowicie pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu, przypominała teraz gipsową maskę pośmiertną. Nie do wiary, że tak niedawno malowała się na niej cała gama frenetycznych emocji!

      Tamara przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, po czym odwróciła głowę w przeciwną stronę. Wsunąwszy stopy w pantofle i narzuciwszy na plecy lekki szlafrok, ostrożnie podniosła stojący na nakastliku stary, trójramienny świecznik oraz leżące obok pudełko zapałek, a następnie prawie bezszelestnie opuściła sypialnię.

      Na korytarzu panowała cisza, przerywana jedynie dobiegającymi z zewnątrz nawoływaniami nocnych ptaków oraz szelestem zeschniętych liści kołysanych przez delikatne podmuchy wiatru. Znalazłszy się w bezpiecznej odległości od swych własnych drzwi, Tamara zapaliła świece. Jak tylko płomienie ochoczo wystrzeliły w górę, rzuciły dokoła czerwonawą poświatę, a po chwili, niesione wraz z całym lichtarzem, wygięły się do tyłu, jednocześnie wydłużając się jeszcze bardziej.

      Stanąwszy u szczytu schodów, pani Topolska ostrożnie postawiła pierwszy krok w dół. Wiekowe drewno zaskrzypiało, ale nie na tyle głośno, by ktokolwiek inny mógł je usłyszeć. Ośmielona, zaczęła więc schodzić, prawą dłonią mocno ściskając lichtarz, lewą natomiast trzymając się poręczy. Bijąca od świec łagodna poświata nadawała całej klatce schodowej wygląd niemal metafizyczny, upodabniając ją do zejścia do zaświatów.

      Tamara dotarła na sam dół prawie bezdźwięcznie, lekko, a zarazem majestatycznie, niczym zjawa pozbawiona ciała. Jej prawie czarne włosy, rozdzielone przez środek na dwa symetryczne pasma, kontrastowały z białą koszulą nocną oraz beżowym szlafrokiem, układając się na nich regularnie na podobieństwo dwóch naszytych na materiał wstęg czarnego jedwabiu.

      Północ już dawno minęła, lecz do wschodu słońca pozostało jeszcze dość dużo czasu. Drzwi do piwnicy jak zwykle były niedomknięte. Tamara wcisnęła się w zimny korytarz i ostrożnie zeszła po stromych, śliskich schodach. Podążając przed siebie w nieznane, czuła na twarzy miękki dotyk ciemności. Otchłań nocy stopniowo wsysała ją w siebie niczym bezkresny ocean. W końcu widziała już tylko zarys swego lichtarza oraz drżące lękliwie, przykurczone płomienie świec.

      Była jednak bezgranicznie, irracjonalnie szczęśliwa, niemal pobłogosławiona przez niewidoczną, pocieszycielską dłoń mroku. Ręce już jej nie drżały, tak jak w czasie kolacji, chód zaś stał się o wiele pewniejszy. Pragnęła teraz tylko tej wspaniałej ciemności, zanurzenia się w niej, zniknięcia w owym bezkresie niczym w odmętach spokojnego morza, lub też w głębokim, szczelnym grobie.

      Wtem, coś otarło się o jej stopy. Coś równie miękkiego, ciepłego i przyjemnego niczym sama noc. Uśmiechnęła się do siebie, zniżając dłoń, w której trzymała lichtarz.

      – Hekate! – szepnęła.

      Kotka przeciągle zamiauczała, łasząc się przymilnie.

      – A co ty tu robisz, ty mała, zielonooka wiedźmo? – zapytała Tamara.

      W odpowiedzi Hekate oplotła jej kostkę ogonem, po czym, leniwie się od niej oderwawszy, podążyła przed siebie, co jakiś czas oglądając się do tyłu.

      Szły tak przez dłuższy czas, w odległości mniej więcej półtora metra od siebie. Komunikując się jedynie za pośrednictwem spojrzeń, brnęły coraz głębiej w nieprzebytą otchłań, aż nagle ciszę przerwał odgłos stuknięcia kamienia o kamień, a po nim krótki okrzyk bólu. Lichtarz zadrżał w powietrzu, płomienie zaś zgięły