ponure zjawy; dekonspirował ich jedynie cichy stukot obcasów oraz odgłos trenów sukien przeciąganych po kostce brukowej.
Skręcając w Planty, Karolina zaczęła dobierać w myślach powitalne słowa. Do zwyczajowego „dobry wieczór” zamierzała dodać coś więcej, chcąc już na początku spotkania wywrzeć na sławnym naukowcu jak najlepsze wrażenie. Pomimo usilnych starań, nie była jednak w stanie uporządkować myśli, które w sposób całkowicie nieskoordynowany kłębiły jej się w głowie. Pod Collegium Novum zjawiła się więc nieprzygotowana.
Florian Hildebrand czekał już w umówionym miejscu. Wolnym, dostojnym krokiem przechadzał się po podcieniach tam i z powrotem, nie odrywając wzroku od kamiennej posadzki. Wyglądał na głęboko zamyślonego. Karolina przystanęła, obserwując go przez metalową kratę. W końcu zebrała się w sobie, by podejść bliżej budynku, a następnie postawić stopę na pierwszym spośród kamiennych stopni.
– Jest pani o wiele bardziej punktualna od moich studentów – usłyszała nad sobą znajomo brzmiący głos o odrobinę cudzoziemskim akcencie.
Hildebrand uchylił kapelusza i uśmiechnął się serdecznie.
– Czyż to nie ironia losu? – podchwyciła.
– Prawie wszystko, co się dzieje wokół nas, jest ironią losu – odparł. – Choćby to, że nie bała się pani ze mną spotkać.
– A dlaczego miałabym się bać?
– A dlaczego nie?
Obydwoje się roześmiali. Przyrodnik skierował się w stronę Gołębiej. Dotarli do wylotu Brackiej, gdzie czekał tam na nich czarny fiakier zaprzęgnięty w dwa duże, siwe konie. Wewnątrz pojazdu było jeszcze zimniej niż na ulicy. Gdy profesor Hildebrand pomógł Karolinie wejść do środka, poczuła na twarzy nieprzyjemne uderzenie chłodu. Usiadłszy na swoim miejscu, zauważyła, że tańczące w ciemności drobinki kurzu układają się w przedziwne, chwilami przerażające, a chwilami groteskowe kształty.
Rozdział 5. Der Lindenbaum
Pożegnawszy się z Tamarą, Mateusz udał się na piętro, gdzie znajdował się jego nowy pokój. Wypakowując z walizek swój skromny dobytek, przypominał sobie kolejne fragmenty swej pierwszej rozmowy z panią Topolską. Na świeże wspomnienie jej słów nakładały się reminiscencje własnych spostrzeżeń, a także dotychczasowych wyobrażeń; te ostatnie śmiesznie niedorównujące rzeczywistości.
Wreszcie, gdy zmęczenie dało o sobie znać, przerwał pracę. Przeciągnąwszy się solidnie, zaczął się przechadzać po pomieszczeniu. Skuszony chęcią podelektowania się urokliwym widokiem, podszedł do dużego, podwójnego okna, wychodzącego prosto na ogród. Słońce chyliło się ku zachodowi, wypełniając cały pokój ciepłym, prawie pomarańczowym światłem, przyjemnie odbijającym się od złocistobeżowych, jedwabnych tapet tłoczonych w delikatne wzory.
Mateusz otworzył okno na oścież, po czym wciągnął w płuca powietrze przepojone charakterystyczną wonią zwęglonego chrustu oraz zeschłych liści. Rozejrzał się po okolicy, z zachwytem patrząc na złote, czerwone i brązowe korony rosnących w ogrodzie drzew. W pewnej chwili jego wzrok padł na wiekową lipę, która zdawała się cała tonąć w złocie.
– Ależ tu pięknie! – powiedział do siebie. – Toż to prawdziwy Eden! Ci ludzie żyją w raju na ziemi!
Z zachwytem podziwiał spektakularną, jesienną szatę drzewa górującego z monarszym dostojeństwem nad całym ogrodem. Widok ten przywiódł mu na myśl pieśń Schuberta zatytułowaną Der Lindenbaum. Usłyszana kiedyś, zupełnie przypadkowo, na kameralnym koncercie pewnego austriackiego śpiewaka, zakorzeniła mu się głęboko w duszy. Patrząc na rozłożyste konary drzewa, odtwarzał w myślach ową melodię. Jakimś dziwnym trafem dźwięki zdawały się wydostawać na zewnątrz z jego rozmarzonego umysłu, napełniając sobą powietrze, już to płynąc pojedynczą melodią, już to samoistnie układając się w niezwykły chorał złożony z tysięcy głosów.
Nagle zauważył, że coś się pod gałęziami poruszyło. Zaczął intensywnie wypatrywać. Dopiero po kilku minutach, gdy wiatr lekko rozwiał wciąż mocno trzymające się gałęzi listowie, spostrzegł znajomą postać pani Topolskiej. Miała na sobie suknię w odcieniu czekoladowym, znakomicie komponującą się z wszechobecnymi, ciepłymi barwami jesieni. Obok niej stał młody, dość wysoki mężczyzna o czarnych, kręconych włosach i ostrych, oryginalnych rysach twarzy. Obydwoje wyglądali na bardzo zaangażowanych w rozmowę.
Mateusz poczuł, że nagle krew odpływa mu ze skroni oraz z całej twarzy. Zrobił krok do tyłu, by przypadkiem nie zostać zauważonym. Przycisnął policzek do framugi okiennej. Spocona skóra przykleiła mu się do białej farby, którą pociągnięto drewno.
– Kim, u licha, jest ten człowiek? – powiedział do siebie. – I co on tu robi?
W tej samej chwili Tamara pochwyciła nieznajomego za obie ręce.
Garstka poczuł się słabo. Odwrócił się od okna i mocno potarł palcami oczy, omal nie wtłaczając ich w głąb oczodołów. Nawet ból, jaki sam sobie zadał, nie był jednak w stanie uwolnić go od widoku splatających się dłoni – dwóch śniadych, a dwóch tak jasnych, że aż prawie przezroczystych. Dopiero niski, przeciągły dźwięk, który nagle rozległ się w pomieszczeniu, przerwał ów osobliwy trans.
Mateusz drgnął na całym ciele. Natychmiast oprzytomniawszy, zaczął wypatrywać źródła dziwacznego odgłosu. Dopiero po chwili dostrzegł dwoje jasnozielonych oczu Hekate, spoglądających nań z najwyższej półki połowicznie pustego regału z książkami.
– Ale żeś mnie nastraszyła, ty mała diablico! – zawołał żartobliwie.
To rzekłszy, podszedł bliżej z zamiarem pogłaskania zwierzęcia. Kotka tymczasem opuściła swój długi, zgrabny ogon, łagodnie muskając nim grzbiety starych woluminów.
Po kilku sekundach intensywnej obserwacji Mateusz poczuł, że kręci mu się w głowie. Następnie owładnęła nim przemożna senność połączona z przyjemnym uczuciem nieważkości. Nie będąc w stanie oderwać wzroku od Hekate, jednocześnie czuł, że wszystkie znajdujące się w pokoju przedmioty, uwolnione spod jarzma grawitacji, dryfują w powietrzu dokoła niego.
– Dziwne miejsce – stwierdził.
Otrzeźwił go dopiero odgłos kroków na parterze. Poznał charakterystyczny, nierówny chód Klemensa Topolskiego: jeden krok lżejszy, drugi cięższy, następnie głuche uderzenie laski o podłogę. Sekwencja ta powtórzyła się kilkakrotnie, z niezmienną częstotliwością odgłosów, aż w końcu zamarła i w domu zaległa niezmącona cisza. Hekate przymknęła oczy, wydała z siebie niski, ledwie słyszalny syk, który przeciął powietrze niczym ostre narzędzie, i prawie bezszelestnie zeskoczyła na podłogę.
Jeszcze przez pewien czas Mateusz stał nieruchomo, omiatając powierzchownym spojrzeniem grzbiety starannie posegregowanych na regałach woluminów. Jednakże nawet widok ulubionych książek nie był w stanie zniwelować niepokoju, wywołanego dokonanym przed chwilą, przypadkowym odkryciem, a wzmożonym przez nagłe oddalenie się Topolskiego. Narastał on w jego umyśle, pęczniejąc niczym szkodliwa, mordercza narośl, która stopniowo wchłania w siebie zdrowe tkanki: Tamara i ten człowiek. Der Lindenbaum. Splatające się dłonie. Za gęste powietrze w pokoju. Tajemnica.
Pokonując resztki paraliżującej niemocy, pozostałej po nieproszonej wizycie Hekate, Mateusz w końcu zebrał się w sobie i podszedł do okna. Pani Topolska wciąż stała pod drzewem w towarzystwie tajemniczego nieznajomego. Wiatr szarpał teraz energicznie konarami starej lipy, co sprawiało, że ich wahania raz po raz uniemożliwiały śledzenie poczynań rozmawiających.
Nagle,