sąsiedztwie, generał Roth trzymał się znakomicie, od strony Węgier pospiesznie zbliżał się ze swoją armią generał Szurmay, który przybył tu prosto od swego biurka w Budapeszcie, wszystko było zaplanowane, zaciskał się pierścień wokół Rosjan – tylko, na Boga, tę biedną Limanową utrzymujcie do ostatniego człowieka, żeby tu Rosjanie nie przerwali okrążenia. Dowództwo wykreśliło na mapie pod Limanową cienką linię. Na tej linii życia i śmierci zalegli: huzarzy z pułku imienia Nádasdyego, huzarzy dziesiątego pułku, huzarzy Jászkun, segedyńscy husarzy-honwedzi, kilka słabych formacji piechoty, wielu saperów, garść robotników wojskowych. Niewielki odcinek tej linii przebiegał przez brzezinę, gdzie zdecydowany na śmierć rotmistrz Diószeghy przekazał na dół również w imieniu załogi, że chce pozostać, bo jest „bardzo ciekawie”. Na sztabowej mapie ów odcinek jest milimetrową kreską, oznaczoną ołówkiem, lecz dla trzystu huzarów jest on wszystkim: młodym życiem, ciałem, krwią, duszą, matką, dziewczyną, ulubionym koniem, wioską rodzinną, dniem i nocą, śmiertelną kulą, świstającą co chwilę – z tego właśnie odcinka, gdy ich odkomenderowano, przekazali, że jest bardzo ciekawie. Lecz tak jak szybko powstawała linia, tak powoli przychodziła amunicja. A przecież pociąg z amunicją ma na wojnie prawa królewskiego pociągu. Wszystkie inne przepuszczają go ze strachem na mijankach. Ile razy tkwiliśmy godzinami na galicyjskich torach, póki obok nie przemknął czarny pociąg z amunicją. Wszyscy powtarzali nabożnie: „Munition… Lokomotywa pędzi z piskiem ku frontowi, wszyscy z drogi, bo ciągnie za sobą najcenniejszy skarb… Lecz tu w Limanowej, oczekiwano czegoś droższego, ludzi… A przez to nawet amunicja mogła dotrzeć dopiero za nimi. Diószeghy i jego ludzie dostali naboje, lecz mało. Przez następne dwa dni większość wystrzelali. I właśnie wtedy spostrzegli, że na drugim brzegu urwiska Rosjanie opuszczają się na dół i zbliżają do nich.
Gdyby mieli dostateczną ilość amunicji, to mogliby poczekać na Rosjan w rowach i stamtąd zasypać ich kulami, jak się zwykle przyjmuje atakującego wroga. A że było, jak było, rotmistrz Diószeghy wyskoczył z rowu i powiedział to samo, co biedny pułkownik Muhr: „Za mną”. Historia poezji węgierskiej ustaliła, że w dziejach honwedów najpiękniejszym słowem jest „Naprzód”. Okrzyk „Za mną” natomiast, to w tej wojnie krwawa chwała korpusu oficerskiego. Rotmistrzowi Diószeghyemu od razu przestrzelono kość w ramieniu. Chorąży Imre Dáni dostał postrzał w nogę. Huzarzy runęli w dół urwiska z gołymi kolbami na bagnety wroga. Było bardzo ciekawie. Porucznik Gyula Bauer biegł przed nimi w gęstwinę Rosjan, na bagnety, z wysoko podniesioną saperką i krzycząc walił nią w prawo i lewo. Sześćdziesięciu Rosjan uklękło w jarze i podniosło ręce. Kilku huzarów odprowadziło ich do tyłu. Pozostali przeganiali z urwiska Rosjan, bili ich, cięli, wciąż tylko kolbami, aż zagonili ich do rosyjskich okopów, a potem jeszcze dalej. Ponad kilometr biegli huzarzy na wyścigi z uciekającymi Rosjanami, aż do skraju tamtejszego lasu. Atak już dawno został odparty, można było wracać, lecz oni powtarzali w kółko: bardzo ciekawie, bardzo ciekawie… i tłukli Rosjan tak długo, aż za lasem dotarli do rosyjskich oddziałów odwodowych. Dopiero, gdy tamte zaczęły ich ostrzeliwać, przerwali pościg i z połamanymi karabinami, bez czak, pokrwawieni i poszarpani, powoli zawrócili. Porucznik Gyula Bauer zniszczył sobie saperkę, poza tym nic mu się nie stało. Straty grupy: dwóch oficerów (ranny rotmistrz i chorąży), oraz szesnastu zabitych i rannych szeregowców. Dwa szwadrony otrzymały trzydzieści cztery ordery walecznych. Nazajutrz pod lasem spytałem segedyńskich huzarów, co tu się działo. Było ich dwóch. Jeden powiedział: „walczyliśmy”, a drugi: „poszliśmy na nich”, innych przechwałek nie można z nich było wydusić – jeden czyścił swoją fajkę, a drugi przywiązywał sznurkiem do swojego karabinu zabłocony bagnet rosyjski. Po powrocie porucznika Bauera do sztabu pułku dowódca spytał go, czemu poszedł do ataku z saperką, a nie z pistoletem. Bauer tonem usprawiedliwienia w głosie odrzekł: „Panie rotmistrzu, w takich okolicznościach trzeba trochę pomachać”.
W takich okolicznościach.
––
Jeszcze jeden poemat o honorze węgierskiego żołnierza, wygrzebany spod limanowskiego śniegu. W największym zamęcie (podczas ostatnich natarć, gdy Rosjanie przypuścili na tę wątłą linię kilkanaście kolejnych ataków na bagnety) widziano porucznika Takácsa na skraju rowu strzeleckiego, jak siedząc na ziemi przy karabinie maszynowym, bez jednego drgnienia celował i strzelał do walącej się nań ruskiej masy, nawet wtedy, gdy część Rosjan już walczyła wręcz z żołnierzami stojącymi obok. Zarówno oficer jak i jego karabin znajdowali się już w środku strzelającego, oszalałego kłębowiska. Oficer był stracony, lecz do ostatniej chwili obsługiwał maszynę, nie oglądał się, tylko patrzył przed siebie cały czas, nieustannie głośno klął i wrzeszczał, jakby wydawał rozkazy samemu sobie: „Nie wolno opuścić karabinu maszynowego, musisz przy nim zdechnąć, nie wolno opuścić karabinu maszynowego musisz przy nim zdechnąć, nie wolno opuszczać karabinu maszynowego, trzeba zdechnąć przy karabinie maszynowym…”
Coraz głośniej, coraz boleśniej, coraz wyższym, rozkazującym głosem, bez przerwy, zagrzewając samego siebie, ciągle, wciąż to samo, póki karabin i on sam nie umilkli.
Grybów, styczeń 1915
Ostatnie dwadzieścia pięć kilometrów pokonaliśmy pociągiem w ciągu szesnastu godzin, ciągle musieliśmy stawać, bo przed nami jechała amunicja. Jesteśmy na miejscu, lecz miasto znajduje się w tak opłakanym stanie, że nie sposób nigdzie się zakwaterować, będziemy więc mieszkali w wagonach. Zameldowaliśmy się w grybowskim klasztorze u generała Arza, dowódcy korpusu koszyckiego. Jutro odbędzie się pierwsza nasza wycieczka frontowa do 39 dywizji honwedów generała dywizji Imre Hadfyego. Jego dywizja walczy w okolicach Bobowej, w okopach.
Bobowa, styczeń 1915
Dziś ukryliśmy się w okopach 39 dywizji piechoty honwedów, nieopodal tej nieszczęsnej wioski. Najbardziej wysunięty okop, w którym teraz siedzimy, znajduje się na szczycie wzgórza, przed wsią Łużna. Nasi żołnierze patrzą prosto w oczy Rosjanom, ukrytym w okopach na stoku sąsiedniego wzgórza. Na prawo od nas pilnie pracuje bateria. Wystrzeliwują szrapnele do okopów rosyjskich. Skutki dosyć dobrze stąd widać przez dziury w dachu, zrobionym z desek i przysypanym ziemią. Artyleria rosyjska stoi na przeciwległym pagórku. W czasie mojego pobytu wysłano stamtąd na nasz pagórek w sumie cztery szrapnele. Nie były to tak zwane pociski korespondenta wojennego, które wybuchają zaledwie dziesięć kroków od pisarza. Były to cztery wściekłe strzały, ale wybuchały tysiąc kroków przed nami. Szef sztabu dywizji, podpułkownik Balassa, który był ze mną, słyszał je już wtedy, gdy leciały w powietrzu. A nawet wiedział, że strzały są krótkie.
Artyleria rosyjska chyba dostrzegła jakiś patrol i chciała go, zgodnie ze zwy- czajem, ostrzelać z czterech armat na raz. Oprócz podpułkownika było nas trzech: dowódca batalionu, major László Juhász, znany mi jeszcze z Budapesztu, kapitan Nyékhegyi, adiutant ministra obrony narodowej i moja skromna osoba. Major Juhász zwrócił uwagę, że dobrze będzie rozdzielić się i iść do rowu tyralierą. Rosjanie nie lubią małych grup, węszą w nich dowództwo i od razu je ostrzeliwują.
Tak też uczyniliśmy, by ponownie się spotkać w najbardziej wysuniętym rowie strzeleckim. Na lewo od drogi najbardziej wysunięte jest stanowisko majora Juhásza. Za nim są już tylko żołnierze rosyjscy. Na prawo od drogi znajduje się schron Nyekhegyiego. Ten wytworny węgierski oficer, który z dobrze ogrzanych, przytulnych biurowych pomieszczeń przyjechał tu, na rubieże, aby stać na warcie, pełen radości mieszka teraz w tej podziemnej norze.
Człowiek