mój mały kwiatuszek
W tym momencie mijają cztery tygodnie, jak przyszedłeś na świat. Jesteś z nami już nawet dłużej, całkiem spory kawałek czasu, tyle że na ręce mogłem cię wziąć dopiero w tamten kwietniowy ranek, kiedy wszystko potoczyło się inaczej, niż się spodziewaliśmy, jednak nie było to dla nas niespodzianką.
Ja i ty mamy już opracowany wspólny rytuał. Biorę cię po „śniadaniu” na ręce i otulam własną koszulą. Zwiniętego w kulkę tulę do brzucha, przytrzymuję cię lewą ręką i przez chwilę spacerujemy. Moje kroki lekko tobą kolebią, to takie miękkie kolebanie. Gdybym próbował cię ukołysać bez chodzenia, na pewno by mi to nie wyszło. A tak − łagodnie zasypiasz.
Potem – razem z tobą na brzuchu – mogę pisać, a nawet pobrzdąkać na gitarze, bylebym ją trzymał lekko pochyloną.
Gdy gram na gitarze, moje zmysły są szczególnie wyostrzone. Czuję się dziwnie, gdy poruszasz się przez sen na moim brzuchu. Twoje rączki i nóżki wykonują bardzo łagodne ruchy, czasem się lekko wzdrygasz. Muzyka osłania nas dookoła niczym tarcza, a ja wiem, że nie mógłbym się już bardziej utożsamić z tym, co czuje ciężarna kobieta, gdy dziecko porusza się w jej brzuchu.
ZAUFANIE DO SIŁ DZIECKA
Antonin, ledwo tylko otworzył oczy, już naśladował odgłos pracy silnika. Jeździł po kołdrze zabranym do łóżka traktorkiem, jakby zamierzał ją kosić. Potem w kuchni grzebał łyżką w opakowaniu czekolady w proszku, imitując pracę koparki. Następnie łyżeczką mieszał mleko z czekoladą, udając mikser. Przez cały ranek jeździł swoim jeździkiem à la samochód i znów głosem naśladował dźwięki silnika. Potem zajęty był przez dwie godziny w piaskownicy, gdzie bawił się koparką i buldożerem. Następnie przyjechał do nas prawdziwy, wielki ciągnik. Antonin mógł sobie pojeździć w nim koło naszego domu przez półtorej godziny jako pasażer. Zaangażował się w to całym swoim jestestwem. Znalazłszy się w domu, natychmiast z powrotem wyciągnął swój zielony traktorek i bawił się nim przez godzinę. Potem intensywnie słuchał muzyki, pomagał nakrywać do stołu, a podczas jedzenia aktywnie uczestniczył w rozmowie.
Obserwując tę niesamowitą wytrzymałość (jakiej nie miałby żaden dorosły), tę totalną koncentrację i zaangażowanie, bezwarunkową powagę, tę czystą, niedostrzeganą, niepozorną pierwotną siłę dziecka, człowiek ulega fascynacji. Zaczyna ufać sile dziecka.
Młody mężczyzna z piłką pod pachą stoi obok ojca, który trzyma na ręku córkę. Roczna dziewczynka jest zafascynowana.
– Ona uwielbia piłki – tłumaczy ojciec młodemu mężczyźnie.
Ten wyciąga piłkę w kierunku dziewczynki. Ponieważ obaj panowie chcieliby porozmawiać, odkładają piłkę i dziecko na ziemię. Dziewczynka na czworakach chodzi za piłką, która jest dla niej za duża i turla się coraz dalej i dalej. Ale mała się nie poddaje, nawet jeśli czasem musi przebrnąć przez kamienie albo kępę mokrej trawy. Fascynuje mnie jej odwaga.
Mężczyźni wciągnęli się tymczasem w rozmowę i obserwują zabawę raczej pobieżnie, byle tylko dziecko i piłka nie zniknęły z oczu. Dziewczynka z nieustającą wytrwałością pokonuje duże przeszkody. Czasem sapie, musi się wysilać, ale pragnienie piłki jest większe niż wszelkie trudności.
Szczególnie poruszający jest moment, gdy jeden z mężczyzn podnosi piłkę, żegna się i odchodzi. Dziewczynka spogląda przez moment nieruchomo w ślad za nim, a potem ściga go na czworakach. Nie waha się, nie zniechęca, choć nie ma szans, żeby za nim nadążyć.
Pogrążone w zabawie dzieci, nawet tego nie dostrzegając, przekraczają własne granice, których nigdy by nie przekroczyły, gdyby im coś takiego nakazać.
Antonin bawił się w dostawcę. Przez godzinę, sztuka po sztuce, przenosił pluszaki ze swojego pokoju do naszego, a następnie także inne zabawki.
Potem był koniec zabawy.
– Zanieś je wszystkie z powrotem do swojego pokoju – powiedziała moja żona Pauline.
Antonin spojrzał na nią z lękiem w oczach.
– Ależ mamo, to za dużo pracy!
Nie, on nie jest wygodnicki, nie wykręca się i nie zostawia tego całego kramu, żeby go inni posprzątali. W ferworze zabawy nie spostrzegł ogromu pracy, jaką wykonał. Uświadomił go sobie dopiero teraz, kiedy zabawa się skończyła.
Arno Stern
Zabawa malarska
Tak jak niektórzy ludzie wybierający się w dłuższą podróż pakują do torby albo walizki książkę, tak mój ojciec włożył do skromnego bagażu, z którym opuszczaliśmy Kassel, mój ukochany album z ptakami Aus Deutschlands Vogelwelt.
Nie powiedział tego, ale z pewnością pomyślał, że chciałbym go mieć w obcym miejscu. Nie miała to być wcale długa podróż. Rodzice myśleli, że wkrótce wrócimy do domu. Gdy wyruszaliśmy w drogę, zostawiłem na podwórku swoje czerwone autko i dosiadłem się do rodziców, do wynajętego samochodu.
Nigdy nie wróciliśmy. Nasza ucieczka, życie bezpaństwowców, wieloletnie zagrożenie – moje dzieciństwo i młodość – to następstwa tej chwili, w której wyruszyliśmy w drogę. Album przetrwał to wszystko jak za sprawą cudu, a wraz z nim zaledwie kilka drobiazgów z mojego dzieciństwa. Miałem dwie małe wyścigówki, niebieską i czerwoną; jedna przepadła wraz z którąś z naszych walizek; drugą bawiłem się jeszcze długo. W Niemczech miałem kilka zabawek: pudełko z klockami, nakręcaną kolejkę, ciężarówkę z bańkami na mleko, większy samochód, w którym jeździłem za domem po gładkiej nawierzchni, i jeszcze kilka drobiazgów.
Dużo się bawiłem, wiele rzeczy sam robiłem z wszelkich możliwych materiałów.
Z pudełka na gry towarzyskie moich rodziców wyjąłem figurki do gry w halmę i przemieniłem je w muzyków. Ważnym tworzywem we wszystkich moich dziełach była plastelina. Orkiestrę rozstawiałem, jakby się znajdowała w sali koncertowej, albo formowałem w szeregi gotowe do marszu – niczym prawdziwą orkiestrę wojskową; musiałem wtedy jeszcze tylko dodać ludziki niosące chorągwie i pochodnie. Instrumenty wykonywałem z cynfolii. Zbierałem też opakowania po czekoladkach i w zależności od wzoru używałem ich jako zastawy stołowej.
Do wytwarzania kieliszków opracowałem specjalny system produkcji: metaliczny pasek owijałem na końcówce ołówka, wystającą poza ołówek część skręcałem, żeby powstała nóżka, której koniec rozchylałem niczym kielich kwiatu, tak że kieliszek mógł ustać. Talerze były proste do zrobienia, a co się tyczy sztućców – szczególnie widelców z kilkoma ząbkami – do ich wytwarzania również opracowałem szczególną technikę. Cały zestaw przechowywałem, posegregowany według wzoru, w dużym pudełku po zapałkach. Tak oto powstał mój sklep z porcelaną oferujący bogaty asortyment.
Wracając do muzyków, chciałbym jeszcze powiedzieć, że gdy się nimi zajmowałem, miałem w zwyczaju śpiewać, zwłaszcza gdy próbowałem rozwiązać jakiś problem. Gdy się od nich oddalałem, śpiewałem odpowiednio ciszej. Ale ponieważ to ja wydawałem dźwięki, to przy większej odległości powinienem był śpiewać raczej głośniej, żeby muzycy – którzy rzekomo wykonywali tę muzykę – nie brzmieli za cicho.
Pudełek po zapałkach, wykonywanych wtedy z cieniutkich płytek drewna, używałem w charakterze domków. Otwierałem wieczko i łączyłem wąskie, podłużne boki pudełka, przez co powstawał ukośny dach, a na pionowych ściankach malowałem okna.
Z pudełka po zapałkach sporządziłem kiedyś też lokomotywę