Aleksander Sowa

Jeszcze jeden dzień w raju


Скачать книгу

/subtitle>Jeszcze jeden dzień w raju

      Copyright first edition by Artur Szulc 2007

      Copyright by Aleksander Sowa 2007

      Okładka: Aleksander Sowa

      Zdjęcie na okładce: www.sxc.hu

      Redakcja: Łukasz Mackiewicz – eKorekta24.pl

      ISBN 978-83-272-4327-0

      –

      Aleksander Sowa|Self-Publishing

      www.wydawca.net

      –

      All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

      Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

      Opole, grudzień 2013 r.

      –

      Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

      1

      Dworce są bardzo do siebie podobne. Budynki z czerwonej cegły, betonowe perony, żelazo torów i kabli; zimą gawrony, szprycerzy i bezdomni. Ale stojąca na peronie dziewczyna nie zastanawiała się nad tym. Myślała o zupełnie czym innym, odległym jak oceaniczne antypody. Z kontemplacji wyrwały ją słowa:

      – Stacja Opole Główne, stacja Opole Główne.

      Z holu dworca patrzyła na wyjście. Rzuciła nerwowe spojrzenie na kolejowy zegar, identyczny jak zegary na innych dworcach.

      Jeszcze nie czas, jeszcze muszę poczekać – myślała. Stała na wschodnim krańcu peronu, w miejscu, z którego doskonale mogła wszystko obserwować, pozostając jednocześnie niewidoczną. Zapaliła papierosa i się zaciągnęła.

      – Mógłbyś mnie poczęstować? A… Bardzo panienkę przepraszam… Nie zauważyłem.

      Bezdomny, zupełnie niespeszony, że wziął ją za chłopaka, przyłożył zgrubiałą dłoń do popękanych ust i ciągnął dalej:

      – Nie poczęstowałaby mnie pani papieroskiem? Skoro biegasz sobie dla zdrowia wieczorami, i tak ci ten papierosek jest chyba niepotrzebny, a mnie przyda się bardziej – mamrotał, mieszając formy grzecznościowe.

      – Zjeżdżaj – warknęła.

      – O! Nie musisz być taka niegrzeczna, nic ci nie zrobiłem.

      Zalatywało od niego alkoholem, odorem brudu, męskiego potu i moczu. Zemdliło ją.

      – Spierdalaj, mówię, bo zawołam sokistów! Nie rozumiesz? – wrzasnęła.

      – A, rozumiem, rozumiem.

      Bezdomny z niechęcią się odwrócił i machając obojętnie ręką, mruknął ni to do siebie, ni do niej:

      – Nie musisz być taką suką! Chciałem tylko papierosa.

      Dziewczynę rozdrażniło to jeszcze bardziej, ale się nie odezwała. Nie chciała, aby ktokolwiek ją teraz zobaczył. Spojrzała raz jeszcze na zegar i zatrzymała błękitne oczy na dużej wskazówce. Poczuła nieprzyjemny dreszcz. Wieczór był chłodny. Przemarzła w sportowym stroju. Nie padało, a mimo to powietrze było ciężkie od wody. Przypominało tchnienie wodospadu. Mgła stopniowo gęstniała, rozmywając i wymazując kontury rzeczy bliższych, czyniła jednocześnie te dalsze nieistotnymi dla źrenic. Przyćmione światło dworcowych lamp rzucało parasole upiornego blasku.

      Wtem usłyszała kroki. Dochodziły od strony wejścia. Naciągnęła kaptur mocniej na głowę i skryła się za filarem. Mrugająca i żarząca się ostatkiem sił świetlówka co chwilę skrywała ją na kilka sekund w nieprzeniknionym mroku dworcowego zaułka.

      Czyjeś stopy cichutko stukały w posadzkę. Kobieta powoli zbliżyła się do krawędzi peronu. Wszystko szło zgodnie z planem – sądziła. Miała wrażenie, że zastawiona przez nią pajęcza sieć powoli napręża się i za chwilę ugnie pod ciężarem ofiary.

      Czekała na Brunona. Nieznajoma się nie liczyła. Nie liczyła się jej tożsamość, choć w istocie powinna. Nagle w ciszy zabrzmiały kolejne kroki. Ukryta za filarem Beatka spostrzegła cień idącego mężczyzny. Jej serce zabiło mocniej. Chociaż nie widziała twarzy, a jedynie zarys, natychmiast poznała mężczyznę. Przynajmniej tak jej się wydawało. To był Bruno.

      Przywarła plecami do drewnianego filara, oddychając głęboko. Dziewczyna z peronu i Bruno tymczasem się zbliżyli. Nie tego się spodziewała. Targały nią zazdrość, złość, rozczarowanie i nagle, jak zastrzyk adrenaliny, chęć zemsty. Alkohol potęgował doznania. Wieczór wydawał się magiczny. Pusty dworzec, mokre od mgły, gęste i ciężkie powietrze. Wszystko sprawiało wrażenie snu.

      Miała nadzieję, że Bruno nie przyjdzie, że będzie tu sama, ale… przyszedł i z kimś rozmawiał. Był inny, zresztą to teraz nieważne. Ważne, że przyszedł. Nigdy by tego nie zrobił, gdyby jego słowa były prawdziwe. Wiedziała to doskonale. Ta myśl rozrywała jej serce, jakby wypełnione było nieustannie wybuchającym dynamitem.

      – Międzynarodowy pociąg relacji Kraków Główny – Berlin Zoo wjeżdża na tor pierwszy przy peronie drugim – oznajmił zapowiadacz. – Przy wjeździe pociągu…

      Potrójne światło hamującej wprawdzie, ale nadjeżdżającej z ogromną prędkością lokomotywy elektrycznej zbliżało się z łoskotem. Gdy do jej uszu doszedł pisk i ziemia zadrżała, spojrzała na peron, dłużej się nie kryjąc. Stali kilka kroków od niej.

      Zdrajca i jego suka – pomyślała. Złość targała nią jak burza. Alkohol mnożył doznania. Poczuła, że narkotyk zaczyna działać. Zapadła się poniżej poziomu dworca. Poczuła uderzenie masy powietrza, jakby ogromna, kilkudziesięciometrowej wysokości fala przewaliła się przez perony. Mgła odcięła wszystko, co było bez znaczenia. Zostali tylko ona i Bruno. I pociąg. Nagle czas się zatrzymał, jakby po wciśnięciu pauzy, i życie zamarło. Jedynie ona i pociąg mogą się poruszać w tej chwilowej czasoprzestrzeni – myślała. Zrobi to teraz. Szybko, po cichu. Tak, by nikt nie widział. We mgle.

      – Tak, zrób to. – Usłyszała. – Na torach, na dworcu. Tam, gdzie nikt nie widzi. Jak we śnie. Teraz. Zanim czas znowu ruszy w pęd ku przyszłości, sprawy już nie będzie. Nie będzie istniała. Bez zbędnych emocji, bez wyboru, obojętnie, w końcu i tak to nieważne, bez hałasu, niczym ostrze losu. – Pulsowało, rozsądzając czaszkę. – Zrób to. Tak, by zabić.

      Beatka jak gepard wraz z hukiem wtaczającego się cielska lokomotywy runęła na nich. Pchnęła mężczyznę wprost pod nadjeżdżającego kolosa. Obiema małymi dłońmi z rozwartymi palcami uderzyła w plecy i by nie stać się ofiarą, równocześnie się odbiła. Wylądowała na płytach peronu.

      Mężczyzna stracił równowagę. Wykonał jeszcze w powietrzu niepełny obrót, a zabójczyni ukazała się jego twarz. Teraz go poznała. W ułamku następnej sekundy w ciało na torach uderzyła rozpędzona lokomotywa.

      Eksplodował czerwony kolor i odgłosy dworca zlały się w cichy, jednostajny dźwięk. Krew była wszędzie. Na niej. Na rękach, twarzy, we włosach. Zlepiała w ciążące jak cierniowa korona strąki. Czuła krew na wargach i to, jak miesza się ze śliną i ścieka po brodzie. Była niczym rzeka płynąca wraz z pociągiem. Lawą z potrzaskanej czaszki, trzewi, kończyn i płuc.

      Nagle jej ciałem szarpnął dziki spazm. Wygięła się w nienaturalnej pozie i równie nienaturalny wrzask wydobył się z jej wnętrza, mieszając się z odgłosem hamującego składu. Dokonało się. Tak jak chciał los, wybierając ostrzem przeznaczenie, którego uniknąć nam się nie uda, choćbyśmy próbowali oszukiwać miłością, zemstą, zdradą czy namiętnością. Tak Bruno miał zginąć.

      2

      Słowa te niech będą testamentem mojej miłości, mej duszy, pożogi lędźwi, grzechu, namiętności i żądzy. Czy naprawdę są ludzie, którzy nie zasługują na kogoś, dla kogo będą jedyni w całym wszechświecie? Na kogoś, dla kogo słowa i dotyk będzie najważniejszy? Na kogoś, kto będzie tęsknił za zapachem, smakiem i wibracjami strun głosowych?

      – Należysz do tego typu istot, których nigdy nie będę miał dosyć – zwykł mówić o niej.

      Była wyjątkowa. Gdybyście byli niewidomi, trzeba by znaleźć