Aleksander Sowa

Jeszcze jeden dzień w raju


Скачать книгу

mokrych, niesfornych kosmyków, które przykleiły się do policzków i ust. Oczu, w które Bruno patrzył godzinami, by utonąć w nich jak marynarz w morskich odmętach. A on, patrząc w nie co dzień, nie wiedział, jakiego były koloru. Aż do ostatniego dnia.

      – Jakiegoż bowiem koloru są oczy, kiedy mają barwę deszczu? – pytał.

      Na jej ustach, one tak cudnie smakowały, milion słów wyrytych jak przykazania. Słowa niepotrzebne, ważne, wielkie i małe… Tyle niewypowiedzianych, tyle wypowiedzianych spojrzeniem, gestem, dotykiem. Tyle niepotrzebnych. Nocy spełnionych zapachem, zanim dotknął ją po raz pierwszy spojrzeniem bardziej gorącym od rozgrzanej lawy.

      Była jak skała, o którą rozbijali się wędrowcy, choć chciała pokazać drogę w ciemnościach. Poprowadziła go jak dziewczynka starca, by zapłacił za przewóz Charonowi. On nie był starcem, ona nie była dziewczynką. Nie przepłynął Styksu. Nie, wtedy jeszcze nie, choć stał już u jego brzegu.

      – Trzecia litera alfabetu, siódma, pierwsza, dwudziesta szósta i znów pierwsza. Moja Beatka. Mój Duszek. Moje wirtualne zauroczenie. Moja najcudowniejsza kochanka. Moje życie, mój grzech, mój ból w lędźwiach, pożoga, dusza i moja… niespełniona nadzieja. Beata. Beti. Atka i Bee – szeptał. – Taka bliska, daleka… Taka… nieprawdziwa? Czy to sen, czy śniłem? Czy była to prawda? – pytał. – Była rzeczywista czy moim marzeniem? Była, jest czy będzie?

      Teraz wiem. Dziewczyna o Perłowych Włosach, pachnąca ciepłym, ożywczym wiatrem namiętności jak bryza. Perlistowłosa. Duszek. W samych tylko skarpetkach, by ogrzać wiecznie zimne stopy. Z butelką wina Aszú z madziarskich winnic w dłoni. Oświetlona w półmroku ciepłym światłem świec. Smukłe palce, które wystukiwały na klawiaturze zaklęte w znaki słowa. Głos aksamitny i ciepły jak żar ognia w kominku. Ogromne, skryte za wachlarzem rzęs oczy. Namiętność, żądza, pożądanie, fascynacja, nienawiść, zazdrość i… miłość?

      – Co wybrać, wysoki sądzie?

      Tego strasznego dnia na ziemię nie przyszedł świt. Słońce nie wzeszło. Spało zmęczone na łonie głębokiego zielonego jeziora. Posmutniał tego ranka jak każdy, kto traci część siebie, gdy słońce nie wschodzi. Aż się zlitowała i usłyszał:

      – Chodź, pokaż mi niebo.

      I oto po dniach pełnych mroku nagle rozbłysło światło jak piorun. Znów wszystko było takie jak dawniej, zielone i piękne. Ujrzał ją, najpiękniejszą kobietę na świecie, cudowną, wyjątkową, wspaniałą, i dziękował temu, kto ją stworzył – czy będzie to Bóg, Jahwe, Kriszna, Wisznu, czy ktokolwiek inny.

      Stworzył Perlistowłosą wychodzącą z czystych wód Balatonu ze spienionych burzą fal. Woda spływała po jej opalonej skórze wielkimi jak łzy kroplami. W każdej na miliony lat zaklęte było słońce i światło. Stąpała po mokrej trawie. W dłoniach trzymała białe kamienie, wskazując wędrowcom drogę do domu. Był tego ranka zagubionym wędrowcem. Usiadła, by ogrzać stopy zimne od rosy żarem jego ciała. Położyła mu dłonie na oczach, by zapomniał o złym czasie, by zobaczył światło. Jej światło. Wtuliła się w jego ciało jak puzzel, który tylko do niej pasuje spośród tysięcy, i głaskał ją, aby mogła zasnąć. Zabrał jej wszystkie niedobre sny, by mógł zostać sam z marzeniem. Śpiewając, ukołysał ją.

      – Nie bój się, żaden duch, żaden cień, żaden ruch nie zbudzi cię ze snu. Jestem blisko i utulam, zaśnij, będę z tobą.

      Przyszła, a wraz z nią tysiące zapachów lata, miliardy myśli i długie godziny, kiedy smagał go południowy wiatr niosący słoneczne dni i dzikie, niespokojne noce. Tego dnia wybiegł na wzgórze i rozłożył ręce, by czuć, jak wieje, niosąc zapachy odległych miejsc. Z każdą sekundą stawał się bardziej wolny. Szczęśliwy jak dziki koń wypuszczony po tygodniach niewoli. Potem spadły krople ciepłego deszczu i trwał w nim, pokryty łzami nieba. Czysty jak niemowlę.

      Widzę ją teraz, jak znika za wielką niebieską górą, tonąc w polnych, kolorowych kwiatach, i opowiadam wam bajkę o dziewczynie, w której włosach śpi światło. Szepczę cicho dziwne słowa, niełatwo wam będzie je zrozumieć.

      – Wędrowcze, kiedy będziesz samotny, niech spadnie na ciebie mała gwiazda, niech cię prowadzi, jak innych prowadzą białe kamienie, wskazując drogę w mrokach samotnych nocy. Tak, wołam cię, obudź się, Dziewczyno o Perłowych Włosach, i prowadź go. Czekaj z perłami pomiędzy niebem a ziemią.

      – Śnię? Czy była to prawda? Wszystko, czego teraz pragnę, wszystko, czego chcę, było kiedyś w moich ramionach, Wysoki Sądzie. Bóg mi świadkiem, nie tak miało być, nie tak!

      3

      Zadzwonił domofon. Dwa krótkie dzwonki. Jak zwykle, by odróżnić znajomego od domokrążców oferujących jajka, ziemniaki, papier toaletowy, tańsze połączenia telefoniczne i gipsowe aniołki. Umówiony znak wszystkich wtajemniczonych. Zaskoczyło go, że już teraz. Wrócił o 16.00, wcześniej niż zwykle, bo też wcześniej, o 8.00, nie o 9.00, pojechał do pracy.

      To była ona. To były jej kroki. Wsłuchiwał się w odgłos butów rozmiaru 39 zawsze, ilekroć był wcześniej. Do drzwi zadzwoniła kobieta, którą kochał. Pierwszy raz spotkał ją kilka lat wcześniej, w akademiku. Tamtego odległego piątku siedział przy stoliku przy oknie, przez które wpadało do ciemnej czeluści pokoju popołudniowe światło. Drzwi się otworzyły i wszedł jego współmieszkaniec. Bruno nie darzył go sympatią z racji upodobania do hałaśliwego przyrządzania śniadań i innych kłopotliwych bądź szczerze nieprzyjemnych dla współmieszkańców zwyczajów (by nie upadlać treści), wymienić wystarczy wieszanie podkoszulków na kaloryferze celem osuszenia z potu. Zatem stanął Pan Król – bo takie dostojne nazwisko nosił ten niecodzienny i, co tu dużo kryć, barwny osobnik. W tych samych drzwiach za jego plecami ukazało się dziewczę o oryginalnej urodzie, o której istnieniu Bruno wiedział, lecz nie dane mu było jeszcze się z wybranką Pana Króla zobaczyć. Stała w szarym, przykrótkim płaszczyku, który później tak dobrze zapamiętał.

      – A więc to ty – rozpoczął.

      – To ona – włączył się w ich pierwszy dialog Pan Król Nieproszony.

      – Nie z tobą rozmawiam – uciął jego wylewną rozmowność. Jak się wkrótce okazało – nieskutecznie.

      – Właściwie wychodzimy, więc możesz się już pożegnać – ciągnął dalej Pan Król Gadatliwy. – Idziemy do kina – dodał z jadowitym uśmieszkiem.

      – Zatem współczuję – odparł do dziewczęcia i jako osobnik, któremu nader łatwo przychodziło nadawać ksywki, dodając: – Milagros.

      Uśmiechnęła się i mocno speszona odeszła wraz z niefortunnym wybrankiem na, jak się okazało, różowiutki film z Britney Spears w roli głównej.

      Nazwał ją tak z racji, że „milagros” w którymś amerykańskim, jazgotliwym języku oznacza cud. Jakiś czas później w miłości do niej znalazł sens następnych lat życia. Dni, tygodnie i miesiące przepełnione miłością, której nie zrozumie ten, kto choćby raz jej nie doświadczył.

      Malwina. Kwiatuszek. Moja M. Malwek. Kropeczki. Kołderka. Wisienki. Przylądki. Kołderka. Źródełko z kamyczkiem. Wysepka. Droga Mleczna. Rylec. Drab. Pies. Pieseczek. Ryj. Ich kod. Nie rozumiesz? Nie staraj się, kod miłości znają wyłącznie dwie osoby.

      Pamiętał słoneczne dni, kiedy szczęśliwi spacerowali bez celu i po zupełnie zwyczajnych miejscach, oglądając świat wspaniały oraz piękny. Rozstania i chwile wielkiego cierpienia z nieobecności, bez absolutnie żadnego substytutu głosu. Wszystko mówiące słowa piosenki, każde drzewo, kwiat i ptaki ćwierkające tak radośnie. Wszystko tak dobrze pamiętał.

      Zmieniały się pory roku i wiosna każdego roku budziła się do życia wspaniała. Tego dnia jeszcze spała, ale w powietrzu intensywniejszy był