Aleksander Sowa

Jeszcze jeden dzień w raju


Скачать книгу

wszystkim Giordano Bruno – pisał – chociaż on akurat miał tak na nazwisko, więc nie wiadomo, czy się liczy. Ale jest też Bruno z Kolonii, święty. Bruno Bonifacy z Kwerfurtu, też święty. Bruno Jasieński, poeta. Bruno Kiciński, dziennikarz. Chyba wystarczy? – pisał z zadziwiającą szybkością.

      – Masz rację, Brunonku. Chyba tak. Zadziwiasz mnie…

      – Z Kicińskim czy z Jasińskim?

      – Z Bonifacym z Kwerfurtu.

      – Aha :-)

      Prawdę mówiąc, zaimponował jej błyskotliwością. Sypał nazwiskami, jakby znał tych ludzi i wiedział wszystko.

      – Dobry jesteś.

      – Daj spokój – odpowiedział, a jej nagle zrobiło się słodko.

      Znała to uczucie. Czasem ogarniało ją, kiedy widziała dzieciątko w wózku, albo w czasie spaceru z tatą w parku. To jedno zdanie rozmiękczyło jej nastawienie. Nie był już zarozumiały, ale poczuła, że to, co pisze, jest jego naturalną odpowiedzią.

      – A co oznacza to imię? – zapytała.

      – Jest pochodzenia germańskiego.

      Znów zaczął sypać z rękawa informacje, o których w życiu nie słyszała, a na pewno nie byłaby w stanie ich zapamiętać, choć może powinna.

      – Wywodzi się od słowa „brün” oznaczającego niedźwiedzia. Forma „Brunon” powstała pod wpływem łacińskim. W Polsce imię Bruno zanotowano już w XIII wieku. Myślisz, że jest trafne?

      Niech go szlag! Skąd on wie takie rzeczy? Była teraz zszokowana. Co za mądrala! Postanowiła, że nie będzie grać głupiej gęsi i też coś napisze!

      – Nie wiem… Nigdy Cię nie widziałam. Nic o Tobie nie wiem. Nawet ile masz lat i jak wyglądasz, Mój Drogi. A masz tyle włosów co niedźwiedź?

      – Troszkę mniej.

      Nim odpisała, nadeszła kolejna wiadomość:

      – Ale zapewniam, Apollo przy mnie to pestka.

      Znów ją rozbawił, tym razem prawie do łez. Spodobał się jej. Miło się z nim gawędziło. Nie pozował jak wszyscy, którzy ją widzieli po raz pierwszy i udawali kogoś, kim nie byli, chcąc zagwarantować sobie prawo do zdjęcia jej majtek.

      – Rozbawiłeś mnie.

      – Cieszę się bardzo.

      – Ja też.

      – Daj spokój!

      Znów to zrobił! Znów użył tego sformułowania. Rozmiękczał ją tym swoim „daj spokój”. Tak się nie pisze – myślała – tak się mówi.

      – Kiedyś coś czytałem o imionach przy okazji pracy magisterskiej i stąd to wiem – odpowiedział.

      – O, ja też muszę skończyć swoją. Jejku… Zupełnie mi to nie idzie! I bardzo się tym martwię.

      – Jak chcesz, pomogę Ci.

      Ciekawe jak? – pomyślała, spoglądając na zegarek. Było już po piątej! Pisząc z nieznajomym, zapomniała o bożym świecie. Za pięć minut musi wyjść z biura, aby zdążyć na autobus.

      – Muszę kończyć, Brunonku! Idę do domu. Będziesz jutro na GG?

      – Tak, będę. Miłego wieczoru, Bee!

      – Bee?

      – Zdrobnienie.

      – Zdrobnienie?

      – Internetowe… „Bee” od „Bea”… W sensie Pszczółka. Fonetycznie.

      – Niech będzie, Brunonku.

      Hm… Tego też jeszcze nie było – aby ktoś mi życzył miłego wieczoru – pomyślała, zamykając biuro. W autobusie wciąż o nim myślała. Bardzo dobrze się z nim rozmawiało. Kim jest ten Bruno? Ciekawe, jak wygląda, ile ma lat. Miły był bardzo. Taki nienachalny i szybko się z nim rozmawiało, a czas tak prędko zleciał. Niepotrzebnie się na niego zdenerwowałam – pomyślała, uśmiechając się do szyby i zmieniających się za nią obrazów.

      5

      Wnętrze czerwonego volkswagena garbusa nagrzało się od kwietniowego słońca. Kiedy Bruno kręcił korbką, by uchylić okno, myślał, co dziś spotkało go w biurze. Przekręcił kluczyk i silnik, o dziwo, od razu wesoło zamruczał. Oczywiście zaczął kaszleć i pracować nierówno, ale to było normalne, kiedy był zimny.

      Parkował zawsze na chodniku. Potem, kiedy zaczęło się robić cieplej, podjeżdżał pod wielkiego orzecha. To zapewniało nieco klimatyzacji, kiedy wsiadał do auta po piątej.

      Wbił bieg i ruszył. Miał do domu kilka kilometrów. Uwielbiał drogę powrotną. Mógł cieszyć się spokojem po pracy i nie musiał się śpieszyć. Oczywiście, gdyby chciał, mógłby. Ale teraz nie miało to sensu. Zwykle musiał się spieszyć, kiedy rano jechał do pracy. Prawie zawsze trafiał się wtedy jakiś kierowca, częściej kobieta, która jechała tak, że szlag go trafiał, gdy myślał o jeździe i wskazówkach zegara.

      Było po piątej, na szóstą był umówiony z kobietą, by obejrzeć mieszkanie. Kiedy Malwina odeszła, nie mógł pozostać dłużej w ich mieszkaniu. Musiał się wyprowadzić. Tam zbyt wiele jej było. Ciągle o niej myślał. Przyszła i odeszła. Został sam z mieszkaniem, ze wspomnieniami i sercem, które co noc wyżynała rozpacz, a rano powstawało na nowo, by wieczorem znów było co wyciąć.

      Kobieta od mieszkania wydawała się sympatyczna, kiedy rozmawiał z nią przez telefon. Choć miała przyjemne nazwisko – nazywała się Jolanta Słowik – w istocie była wyborową suką. Ale o tym przekonał się nieco później, kiedy przyszło rozmawiać o pieniądzach. Była kobietą, która w wieku lat pięćdziesięciu kilku wyglądała na młodszą o kilka lat. Natomiast doświadczeniem odpowiadała piramidom egipskim, przy czym najprawdopodobniej jedynie w kwestii oszustw, matactw, wyłudzeń i wszystkiemu innemu, co mogłoby jej zapewnić jak największy dostatek oraz luksus. Była od kilku lat wdową, dwukrotną zresztą, co zważywszy na jej półwiecze, było osiągnięciem w jego przekonaniu niemałym i również dawało do myślenia.

      – Dzień dobry – powiedział, kiedy otworzyła drzwi. – Rozmawialiśmy przez telefon o mieszkaniu. Nazywam się…

      – A tak, przypominam sobie. Hm, myślałam, że będzie pan wyglądał nieco inaczej – odparła, zapraszając Brunona do wnętrza. – Proszę, niech pan wejdzie, porozmawiamy o warunkach wynajmu – mówiła, równocześnie wypuszczając kłęby dymu z cienkich jak słomka papierosów.

      – Wolałbym najpierw obejrzeć mieszkanie – odrzekł, zagłębiając się w długi, mroczny korytarz.

      Po chwili z widma drzwi, od kuchni – jak mniemał, bo czuł zapach kolacji – wybiegł z jazgotem paralityczny jamnik, wpadając w poślizg tylną parą łap. Skundlony pies, podchodząc z udawaną odwagą, jął najpierw warczeć na intruza, by następnie z ogromnym zainteresowaniem bezczelnie obwąchiwać lśniącym nosem buty gościa.

      – Tylko się ubiorę i zaraz pojedziemy. – Udawana uprzejmość drażniła.

      – Dobrze, poczekam.

      – Więc na ile chciałby pan to poddasze? – zapytała z któregoś z mrocznych pokoi.

      Jej mieszkanie napawało go strachem, obrzydzeniem i grozą. Zastanawiał się, jak można mieszkać w takich warunkach. Było tu ciemno, duszno, śmierdziało papierosami, psią sierścią, zapewne też odchodami i moczem, choć wolał sobie tego nie uświadamiać. Nie zdziwiłby się także, gdyby w którymś z pokoi rozkładało się ciało jej drugiego lub, co gorsza, pierwszego małżonka.

      – Nie wiem, najpierw chciałbym je zobaczyć.

      Pies