powitał nas piękną słoneczną pogodą, która uprzyjemniła nam kilkadziesiąt minut marszu przez kolejne dzielnice niezwykłego państwa-miasta.
Konsumując mączny placek smażony na klarowanym maśle, rozmyślałam nad tymi wszystkimi pięknymi aktorkami, które swego czasu podziwiałam w produkcjach rodem z Bollywood, i zastanawiałam się, jakim cudem zachowały swoje figury.
– Jak wrażenia? – spytała Ann-Marie, wgryzając się w swoją paranthe.
– Ciekawe – rzekłam niepewnie, nie chcąc jej urazić. W końcu było to jej ulubione danie.
– Nie smakuje ci – stwierdziła bez cienia urazy – prawie zawsze tak jest za pierwszym razem. Może z dodatkiem kalafiora albo ziemniaków bardziej przypadłaby ci do gustu – gdybała, wymieniając kolejne rodzaje hinduskiego śniadania.
– Prawdopodobnie – zgodziłam się z grzeczności – ale chyba na razie na tym zakończę moje eksperymenty z kuchnią hinduską.
– Bzdura! Zamów Mango Lassi – poradziła – nie znam nikogo, komu nie przypadłoby ono do gustu – mówiąc to, gestem dłoni przywołała kelnera i szybko złożyła zamówienie.
Na nic zdały się moje protesty. Kiedy tylko wysoka szklanka pojawiła się na stoliku, musiałam spróbować chłodnego napoju na bazie jogurtu i owoców. Ann-Marie nie odpuściła, dopóki nie umoczyłam ust w mlecznym, lekko żółtym płynie.
Niezwykły koktail rozchodzący się po kubkach smakowych otworzył przede mną zupełnie nowy rozdział poszukiwań przeróżnych kombinacji, mogących powiedzieć mi znacznie więcej o świecie, niż nie jeden kamienny relikt przeszłości. Podróże to smak… Czasami gorzki, czasami słodki, a niekiedy również trudny do zdefiniowania jak wszystko, czego przyszło mi spróbować podczas śniadania w Little India.
– A widzisz – triumfalnie rzekła w tym czasie Ann-Marie – przysłowiowe niebo w gębie, prawda?
Skinęłam szybko głową, pojmując jak wiele czasu straciłam, zamiast odkrywać inne kultury, miejsca i style życia.
Przed oczyma mignęła mi sylwetka drobnej, szczupłej dziewczyny w sari. Piękny turkusowy kolor, harmonizując ze złotym odcieniem jej skóry, czynił ją boginią stąpającą po ziemi. Bransoletki na jej nogach, wydające delikatny dźwięk przy każdym stawianym przez nią kroku, przykuwały moją uwagę, wzbudzając nieskrywany zachwyt. Gdybym nie siedziała przy restauracyjnym stoliku, z pewnością pognałabym za tajemniczą nieznajomą, prosząc o przyzwolenie na zrobienie kilku zdjęć.
– Śliczne są, prawda? Takie drobne i gibkie… Czasami żałuję, że nie mogę wyglądać tak, jak one – westchnęła w tym czasie Ann-Marie, komentując obiekt mojego zachwytu – wtedy jednak uświadamiam sobie w jak trudnym społeczeństwie przyszło im żyć.
– Co masz na myśli?
Uśmiech zdobiący zwykle twarz mojej nowej znajomej zniknął nagle, ustępując miejsca zafrasowaniu.
– Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku, a mimo to większość z nich poślubi zupełnie obcego człowieka. Najczęściej wskazanego przez lokalnego swata i zaakceptowanego przez rodziców. Wiele z nich nie skończy nawet uniwersytetu, będąc zależną od woli męża i jego matki. Ich sytuacja w Singapurze jest o tyle trudna, iż przebywa tu znacznie mniej kobiet z Indii czy Bangladeszu, niż mężczyzn. Taka dysproporcja rodzi wiele problemów i chyba lepiej dla nas, byśmy w nie nie wnikali. Dam ci tylko jedną radę: nie przychodź tu sama wieczorową porą, bo może się zdarzyć, że czyjaś ręka niespodziewanie wyląduje na którymś z twoich pośladków.
– Zdarzają się przypadki molestowania? – spytałam, nazywając rzeczy po imieniu – nawet w stosunku do turystek?
– Chyba zwłaszcza w stosunku do nich – sprostowała natychmiast – Większość tutejszych mężczyzn może tylko marzyć o Europejce czy Amerykance grzejącej ich w łóżku, a co sobie taki jeden z drugim podotyka, to jego – rzekła, kręcąc się niespokojnie.
– Dobrze, że mi powiedziałaś, bo miałam ochotę wrócić tu któregoś wieczora.
– Możesz, ale lepiej byś miała jakieś towarzystwo. Na szczęście masz niebywałego farta. Wystarczy wyszeptać smakowitą nazwę „Chicken Curry” i już wdziewam sandałki, by przybiec tu na kolację – rzekła radośnie, próbując zmienić temat.
– Boże, wrócę do domu o milion kilo cięższa!
– To może w końcu ruszysz się i coś ze sobą zrobisz – odpaliła, szczerząc zęby.
– Jesteś niezwykle miła – odparowałam, wcale się na nią nie gniewając – zanim jednak to nastąpi, mam do odpakowania paczuszkę, która od jakiegoś czasu domaga się mojej uwagi.
Wyciągnęłam pudełko na wpół jeszcze owinięte eleganckim papierem prezentowym i obracając je w dłoniach, przypomniałam sobie wczorajszy wieczór. Wolałabym jeszcze raz zobaczyć niezwykłego pana Collinsa, niż posiadać najnowsze osiągnięcie techniki wyprodukowane przez Samsunga.
– Co to? Gwiazdka? Nie baw się tym bez końca, tylko otwieraj! – poleciła mi w tym czasie Ann-Marie, kończąc swoje śniadanie.
– To tylko telefon! – stwierdziłam, przekonując nie tylko ją, ale i siebie samą.
Wyjęłam pudełko i już miałam zedrzeć z niego folię, gdy pomiędzy resztkami ozdobnego opakowania dostrzegłam coś jeszcze. Sięgnęłam po tę, jak mi się zdawało, ulotkę i wzięłam delikatnie w dłoń.
– Nieźle! Singapurska sim karta! Czyżby tajemniczy przystojniaczek planował się do ciebie dodzwonić?
– Nie wiem – wzruszyłam ramionami, próbując ukryć falę podekscytowania – może po prostu była dołączona do zestawu i dlatego znalazła się w tym pakiecie – stwierdziłam, wkładając baterię do telefonu, który w międzyczasie rozpieczętowałam.
– Jasne! A ja jestem królową Australii! Zobaczysz, przed wieczorem będziesz się szykować na randkę. Tylko uważaj, by nie rozbił ci przez przypadek kolejnego smartfona – dodała, ciesząc się jak mała dziewczynka, która właśnie coś zbroiła.
– W takim razie powinnyśmy chyba ruszyć na zwiedzanie tej namiastki Indii, zanim to się stanie – skwitowałam, zamykając telefon i uruchamiając go po raz pierwszy.
– Wiele do zwiedzania nie ma. Może uda nam się zajrzeć do jednej ze świątyń, ale ostrzegam, nie możesz liczyć, iż opowiem ci coś na temat ich religii. Mają zbyt wielu bogów, wcieleń i związanych z tym historii. Tak naprawdę potrafię nazwać jedynie kilku z nich, a i to nie zawsze…
– Nie spodziewałam się żadnych informacji. Wystarczy mi miłe towarzystwo i świadomość, że wspaniale się mną zajmujesz.
Ann-Marie milczała przez moment, tak jakby zastanawiała się, jak powinna skomentować moje słowa.
– Nie ma za co… Czasami osoba z drugiego końca świata może zrozumieć nas lepiej, niż najbliżsi. Zresztą kto wie, może kiedyś zawitam do Polski i zjawię się na progu twojego mieszkania – wróciła do raz już podjętego tematu.
– Jesteś mile widziana. O każdej porze dnia i nocy! – zapewniłam ponownie.
Po uregulowaniu rachunku ruszyłyśmy wzdłuż głównej ulicy, zaglądając do mniejszych i większych butików, w których można było znaleźć praktycznie wszystko. To, co przykuło moją uwagę, to ogromna ilość sklepów jubilerskich oferujących z reguły dwudziestodwukaratowe złoto. Ku memu zdziwieniu, większość z nich tętniła życiem i na bieżąco obsługiwała kolejnych klientów.
W miarę zagłębiania się w tę hinduską ojczyznę na obczyźnie, miałam coraz większą ochotę zostać tam na dłużej i chociaż spróbować zrozumieć ich mentalność i odmienny