być prawnikiem procesowym, zaczęłam doradzać w fundacjach, bronić ludzi przed eksmisjami, pomagać ofiarom błędów medycznych, doradzać pro publico bono.
– Drugie życie, tak?
– Właśnie. Ludzie często nie pojmują, że rak to nie wyrok i nie każdy umiera, ale faktem jest, że pod wpływem choroby każdy się zmienia. Ja absolutnie przewartościowałam swoje życie, poczułam, że moja egzystencja musi do czegoś zmierzać i mieć jakiś sens, że powinnam dać coś z siebie innym, żeby oddać to, co sama dostałam.
– Doskonale cię rozumiem, mam tak samo. Mnie akurat nauczyła tego wojna, myślę, że to są w gruncie rzeczy bardzo podobne doświadczenia graniczne.
– Zdecydowanie. Ja się nie boję mówić o nowotworze, o raku, nie używam omówień, to nie jest dla mnie słowo tabu, ja to oswoiłam. Przez cały czas walki z chorobą bałam się, że umrę, to był strach o własne życie, ale i o dzieci, które wtedy były jeszcze nastolatkami. Z drugiej strony zakładałam, że muszę z tego wyjść, bo jeśli nie ja, to kto? Powtarzałam sobie, że może być różnie, ale zrobię, co się da, żeby zwiększyć swoje szanse. Chyba tak samo jest na wojnie, prawda?
Julia kiwnęła głową, chwilę pomilczała, a potem powiedziała cicho:
– Ada Bielska, matka Agaty i małej Tosi, zmarła na raka. Dlatego Agata tak desperacko walczy o ten dom. Uważa, że jest to nić łącząca ją z matką, której nigdy nie znała, bo Ada opuściła Agatę, gdy ta była dzieckiem.
Na twarzy Lucyny odmalowało się zdziwienie, a Julia machnęła ręką.
– To temat na powieść, opowiem ci przy okazji. W każdym razie ja ją rozumiem i wspieram w tej walce. Podobnie jak Jurek cieszę się, że się pojawiłaś, bo właściwie nie wiedziałyśmy już, co robić. Chciałyśmy poruszyć media i organizacje ekologiczne, buntować bardziej świadomych ekologicznie mieszkańców Zmysłowa, zainteresować sprawą wydział kultury… Bo musisz wiedzieć, że matka Agaty była malarką, niedługo ma się odbyć jej wystawa, której, co za ironia, patronuje nasz dom kultury, a jego dyrektorką jest Trzmielowa.
Lucyna pokręciła głową.
– Ludzie potrafią być perfidni, więc wcale mnie dziwi, że ta kobieta może z jednej strony udawać przyjaciółkę, a z drugiej być ukrytym wrogiem. Te wszystkie pomysły są bardzo dobre i wcale nie musicie z nich rezygnować. Ja z kolei zamierzam puścić w ruch moje stowarzyszenie. Zwykle broniliśmy lokatorów i ofiar błędów medycznych, ale to jest zasadniczo podobna sprawa. Wiele osób mówiło mi, że stowarzyszenie to idealizm i głupota, ale ja mam inne zdanie. Pomogliśmy już wielu osobom, choć to oczywiście kropla w morzu potrzeb.
– Kropla drąży skałę – jak to mówią – westchnęła Julia. – Jak już wiesz, pół życia spędziłam w Afryce. Nauczyłam się mądrości od tamtejszych ludzi. Uważam, że dobro powraca, podobnie jak zło. Wierzę w możliwość zmiany, praktycznie na każdym etapie życia, każdemu daję szansę na opamiętanie się. Może i Małgorzata się ocknie? Jeśli jest jakiś sposób, żeby trafić do jej serca, to bardzo bym chciała go znać.
– Tak, byłoby cudownie znać ten sekret. Wielokrotnie, gdy broniłam na sali sądowej interesów udręczonych ludzi, myślałam o tych, którzy wyrządzili im krzywdę. Czemu po prostu się nie zreflektują, nie dostrzegą, że zrobili źle, nie zaprzestaną swoich niecnych działań, nie podejdą i po prostu nie przeproszą? Spirala się nakręca, nienawiść rośnie, krzywdy się zwielokrotniają. Po co to wszystko? Zwykle ludzkie „wybacz mi” i naprawienie szkody… Czy to tak wiele? Wiem, że czasami chodziło o pieniądze, jakiś majątek, grunty czy coś takiego. Ale w innych przypadkach można się było zatrzymać praktycznie na początku całego nieszczęścia. Nigdy tego nie rozumiałam…
Zamilkły. Julia patrzyła na Lucynę z sympatią. Agata nadeszła od strony zaplecza z apetycznie wyglądającą kolacją. Miała na tacy tartę, świeżą sałatkę z warzyw rosnących w ich ogródku oraz herbatę z jaśminem, ulubioną mieszankę Danieli. Po patio rozszedł się rajski zapach, gdy rozstawiała talerze na największym stoliku pod pnączami.
– To lubię – stwierdziła Lucyna, wygodnie rozsiadając się na wiklinowym fotelu. – Powiem wam, że całe życie mogłabym mieszkać w hotelach, żeby ktoś za mnie gotował i sprzątał i tylko podtykał mi takie pyszności pod nos. Niestety, zupełnie mnie na to nie stać.
– Znudziłoby ci się szybko. Nie ma to jak własny dom – podsumowała Julia. – Tak sobie pomyślałam… Dam ci w prezencie tę kanapę w tukany, chcesz? Skoro odczuwasz taką wielką potrzebę mieszkania w hotelu, to oznacza, że w domu brakuje ci jakiegoś zdecydowanie ładnego elementu, który by cię do niego przyciągał. Moja kanapa będzie lekarstwem.
– Chętnie ją kupię – zaprotestowała Lucyna. – Nie jestem aż tak strasznie niewypłacalna, żeby naciągać cię na kanapę.
– Nie miałam niczego złego na myśli – zastrzegła się Julia. – Kanapa w tukany nie znalazła dotąd wdzięcznego nabywcy. Ty jesteś pierwszą poważnie zainteresowaną osobą.
– Dziwne. Moim zdaniem tukany to przyszłość tapicerstwa. Powinno być jak najwięcej mebli ozdobionych w ten sposób.
– Nie widziałaś jeszcze naszego namiotu. Julia wymalowała na nim całą serię tukanów. Używałyśmy go, gdy herbaciarnia była w remoncie, sprzedawałyśmy tam gazety. Niewiarygodnie zwiększyłyśmy przez to obroty – Niemirska się roześmiała.
– Wyobrażam sobie. Znakomicie gotujesz, Agato.
– Tę potrawę zrobiła akurat moja siostra, Daniela.
– To ta ładna blondynka, prawda? Przychodzimy tu od pewnego czasu, ale głównie graliśmy w karty, przyznam się. Powiem wam, że trochę mi wstyd. Od tak długiego czasu przyjeżdżam na lato do Zmysłowa, najpierw z dziećmi, teraz już sama, czy, tak jak w tym roku, ze znajomymi. Zawsze zatrzymywałam się u tej samej gospodyni, w tym samym pensjonacie, i nie zauważyłam, że to miasteczko tak bardzo się zmieniło.
Julia kiwnęła głową.
– To prawda, zmieniło się, a te zmiany zaszły trochę mimochodem. Niby na lepsze – wszędzie jest czysto, mamy przepiękny chodniki wzdłuż Lisiogórskiej, a kiedyś było tylko błotniste pobocze. Uregulowano brzegi Bystrej, jest mądrze zagospodarowana plaża miejska. Nie mówię już o rynku, który zrobił się po prostu europejski, bo kamieniczki wyremontowano i odmalowano. Nawet przystanek autobusowy wygląda jak trzeba, ale coś jednak jest nie tak.
– Właśnie. Wkradł się w to wszystko jakiś cynizm, chciwość, potrzeba łatwego zysku. Nie wszędzie oczywiście. U mojej pani Ewy jak dawniej można wypić na śniadanie mleko z porannego udoju i zjeść jajecznicę ze świeżych jajek ze szczypiorkiem z ogródka, a woda jest ze studni, ale pojawiają się właśnie takie pomysły, jak ten hotel. To smutne – ciągnęła Lucyna.
– Świat idzie do przodu – zauważyła Agata. – Coraz mniej będzie pensjonatów „U Pani Ewy”, a coraz więcej wielkich hoteli z termami. Turystyka z hobby przeobraża się w przemysł.
– Pytanie tylko, czy wyjdzie nam to na zdrowie – westchnęła Lucyna.
Do ogródka przy herbaciarni weszły trzy koty właścicielek. Kocio i Sylwek były szare jak pręgowane tygrysy i stąpały cicho na swoich smukłych, jakby zanurzonych w popiele łapach. Sylwek, większy i bardziej śmiały od brata, podszedł nawet do Lucyny i trącił ją nosem. Ona odwzajemniła pieszczotę i pogładziła kota po lśniącym łebku.
– Śliczne zwierzaki – powiedziała.
Czarna jak smoła Bella jak zwykle trzymała się z boku, obserwując otoczenie. Wyczekiwała odpowiedniego momentu, by wskoczyć