Łukasz Orbitowski

Horror Show


Скачать книгу

cię – szepnęła Agnieszka.

      Oto giełda w Balicach. Wejdźmy przez bramę, dwa zeta dla ochroniarzy. Mijamy paru chłopców patrzących we wszystkie strony. Jeszcze kilku stoi za wejściem i patrzy na ulicę. Pilnują, czy nie zbliża się nalot. Widzimy rzędy stoisk przecięte trzema alejkami. Wiatr wybrzusza ogrodowe parasole – szare, bez względu na poprzedni kolor. Wiruje śnieg. Dobiega nas szum, owiewający niczym zimne powietrze. Falują dźwięki z dziesiątek głośników, kroki, rozmowy.

      Pójdźmy naprzód. Muzyka za piętnaście złotych. Podrabiane ciuchy. Radia samochodowe, telewizory, wieże stereo, niekiedy większe od budki klozetowej przed papieską pielgrzymką, telefony w gablotkach, futerały, portfele, papierosy, części do głośników, łańcuchy, kobieta z psem, a dalej straszy gość z trzema kotami w wiklinowym koszu.

      Zastanówmy się razem, jak rozróżnić giełdziarza od jelenia? Jeleń jest młody i stoi z piratami. Czuje się już pewnie, ale wciąż patrzy na boki. Starzy giełdziarze to inna glina. Stoją pewnie, kiełbaski przepijają herbatą i wódką. Wiedzą co robić, gdy pojawi się zagrożenie. Bo prawie wszystko tutaj jest trefne, a nikt nie płaci podatków.

      Powędrujmy w stronę hali, przed wejściem szerokie stoły z grami komputerowymi. Przyjrzyjmy się uważnie, tu nie ma ani jednej płyty. Same zafoliowane okładki i nowości wypisane grubym flamastrem na targanej wiatrem kartce. Ale gdy zapytać czatującego przy stoisku chłopaka, najpierw zmierzy nas wzrokiem, potem zniknie i wciśnie w rękę kopertę z płytą. Żadne z nas nie podniesie ręki. Transakcja na wysokości kieszeni.

      Dach hali wygląda jak w wymarłym statku kosmicznym. Niżej prawdziwy pchli targ. Przestrzeń zgniata ludzi. Wędrujemy chwilę w tym ulu, sprawdzamy, czy portfel wciąż wypycha kieszeń i zawracamy. Wędrujemy z hali na lewo i skręcamy wzdłuż jej muru. Tutaj stoją odpadkowcy.

      Giełda składa się z trzech części. Pierwszą stanowią stoiska na zewnątrz hali, drugą ciżba ludzka w środku, a trzecia to niedobitki, rozkładające małe skarby w najmniej uczęszczanym miejscu. Niektórzy znaleźli się w nagłej potrzebie i wyprzedają, co mieli pod ręką. Inni tworzą pozory małego przedsiębiorstwa, licząc, że pewnego dnia trafi się rzecz warta grubych pieniędzy: stolik – pierwszy stopień, z którego widać słońce.

      Giełda jest dla biednych i bogatych. Biedny odda dwie dychy na stoisku z kompaktami, bogaty wróci z telefonem za połowę ceny, nowym radiem, a jak się pokręci, dorwie wódkę w kartonie i najprawdziwszą klamkę z pełnym magazynkiem.

      „Trzeba być zdrowo popierdolonym, by kupić tutaj gnata”, pomyślał Giełdziarz, ruszając na obchód stoisk. „Kula z każdej spluwy wygląda inaczej. Chcesz mieć broń, z której posłano kogoś do aniołków? Świetnie, wspomagasz kombinatorów i jeszcze zwiększysz statystykę w psiarni. Chwała ci, bezmózgi patrioto”.

      Z papierosem i herbatą powędrował między stoiska. Najpierw odwiedził Baśkę, dziewczynę kumpla, którą posadził tu z litości, ale chronił, jak tylko potrafił. Stała, tupiąc nogami. Październik. Zimno.

      – Herbaty?

      Ujęła kubek i pociągnęła ostrożny łyk.

      – Coś się dzieje? – zapytał.

      Pokręciła głową.

      – Jakby coś się działo, zwijaj się, kochanie – uśmiechnął się. – Coś mi strzyka, że może być cieplutko.

      – Warszawa? – ściszyła głos.

      – Nie, Duch Święty. Tylko te dwie rzeczy nas rozpierdolą.

      – Powiedz Czarnemu.

      – Właśnie tam się wybieram.

      Zostawił Baśkę z herbatą. Maćkowi tylko pomachał. Nie potrzebował ani wsparcia, ani ochrony. Szesnastolatek, cwany jak stara kurwa. Nie zagrzeje tu miejsca. Lubi powietrze dobrych klubów i trafi do nich, nie dziś, to jutro. Na giełdę krzywi się, jakby mu pod nosem śmierdziało. Ale stoi, bo wie, że musi, i za to Giełdziarz darzył go dziwnym rodzajem sympatii. „Maciek”, myślał, „to prawdziwy sukinsyn. Nie zrobi ci koło pióra dla czystej frajdy. Boże, chroń mnie od ludzi uczciwych – ze skurwysynami jakoś dam sobie radę”. Taka była modlitwa Giełdziarza.

      Szpad stał przy turystycznym stoliku i jadł kiełbaskę. Giełdziarz podał mu rękę.

      – Leci?

      – Jak trup na dno. Popatrz, jaki dzień.

      Giełdziarz podniósł oczy na stalowe niebo.

      – Zaraz lunie. Prędzej, niż ja pogonię płytę.

      – A ile zeszło?

      – Dwunastka. Popatrz, jaki syf. Po coś to, na przykład, wziął? – Szpad wskazał na płytę pewnego krakowskiego zespołu, grającego od dwóch dekad, jednego z tych, które zaczęły od punka, by na stare lata wylądować w koszyku dla spokojnych trzydziestolatek.

      – Wyszło, to wziąłem. Wszyscy klną.

      – Widziałem w telewizorze – rzekł Giełdziarz – jak ta babka… Kara Janowska, tak?

      – Coś takiego.

      – Nawet była szefowa tej, no, Federacji Antypirackiej.

      – Było coś takiego – zgodził się Giełdziarz.

      – Rozpaczała, że jej płyty nie schodzą, bo już są spiracone. Ciekaw jestem, czy słucha własnych nagrań.

      Szpad parsknął śmiechem i trącił Giełdziarza.

      – Mam pomysł. Zbierzmy wszystkie płyty, jak nie zejdą, i wyślijmy tej babce, co? Z listem, że nawet tutaj nie schodzą. Wyobrażasz sobie podpis? „Rozczarowani złodzieje własności intelektualnej”.

      Giełdziarz myślał obrazami. Wyobraził sobie kilkaset płyt ściągniętych z całej giełdy, tę ogromną paczkę na wadze pocztowej i wreszcie minę babeczki, gdy otwiera ją, wyjmuje list i pięćdziesięcioletnie serce zgasłej rockmenki zaczyna wściekle tłuc. Śmiał się tak, że łzy nabiegły mu do oczu. Klepnął Szpada w bark, poradził, żeby jednak coś pogonił i poszedł w stronę odpadkowców.

      Z dobrym okiem można dorwać skarby. Trzeba umieć je wyłowić z plątaniny kabli, tonerów, obudów, drukarek i innego dziadostwa, rozrzuconego niedbale na szarych kartonach. Giełdziarz szedł powoli i zwrócił uwagę na chłopaka, który najwyraźniej pomylił giełdę elektroniki z pchlim targiem. Dzieciak był szczupły i zabiedzony.

      Kucał nad kupką skarbów. Miał świecznik, parę talerzy, stary zegarek na rękę, trochę sztućców i układankę bez obrazka, wrzuconą do foliowego worka. Giełdziarzowi spodobał się świecznik. Z małą fantazją można przerobić taki na lampę i sprzedać drożej niż za pięć złotych.

      Giełdziarz dał chłopakowi piątkę, zabrał świecznik i spytał:

      – Skąd masz te graty?

      – Tak się do mnie przykleiły – wyjaśnił i Giełdziarz wiedział wszystko. To rzeczy z domu starego człowieka. Chłopak był niedobrym wnuczkiem albo cwaniakiem, przetrząsającym szuflady staruszków. „No… nie można obłowić się na tym biznesie i prędzej czy później chłopak wpadnie”, myślał Giełdziarz, „co obrobi to jego”. Schował świecznik i wrócił do przyjaciół, na swoje stoisko.

      – Czarny – powiedział – mam ci do przekazania, że Duch Święty cię rozpierdoli.

      Czarny wzruszył ramionami. Miał sztruksy, sweter, spod którego wychodził kołnierzyk koszuli i kurtkę typu złodziej samochodów. Bardziej przypominał inżyniera niż handlarza. Patrzył ponuro w niebo.

      – Na razie męczy mnie pogoda.

      – Idzie jakoś? – chciał wiedzieć Giełdziarz.

      Czarny handlował horror