Pauliny, iść do lekarza, zbadać cholesterol i ciśnienie, zrobić próby wątrobowe. Głupio byłoby mieć teraz wylew.
Ale czy naprawdę? Czy powinien się bać? Doskonale wiedział, co go trzyma w ryzach.
Funkcja.
To ona pozwalała mu pozostać kompletnym, podczas gdy wszyscy znajomi z biegiem lat rozklejali się powolutku, dzień za dniem, zmiana za zmianą, wszystko po to, by po odpowiednio długim czasie, podczas przypadkowego spotkania, okazać się zupełnie innym egzemplarzem człowieka. Michał tymczasem czuł się dumny z własnej spójności na przestrzeni czasu. Jego umysł stanowił otoczenie zwarte. Innymi słowy, Michał był ciągły.
Wody, potrzebuję wody, pomyślał. I wtedy zaczęło być naprawdę dziwnie.
Tuż obok jego stóp pojawiła się szumiąca kałuża, która rosła z każdą sekundą. Zauważył cieniutką, błyszczącą wstęgę, biegnącą aż po horyzont. Prawie nieskończenie cienka nitka rozklejonej topologii pompowała skądś wodę prosto pod niego. Wśród szumu wody rozpoznał coś jeszcze.
Fontanna!
Wyciągnął dłoń, by przeciąć wodonośną wstęgę. Nie pozwoliła mu, przesunęła się tuż obok. Ależ oczywiście. Próbował bez funkcji. Na sucho.
Z funkcją pod pachą poradził sobie już lepiej. Próbował rozproszyć strumień, ale ten zawsze wracał w to samo miejsce, ze zdwojoną jeszcze siłą. Czyli musi dostać się do źródła.
Którym była, oczywiście, Malta.
Zaryzykował. Nie miał czasu biec wzdłuż wstęgi. Lekko nagiął funkcję i na kilka sekund skleił dwa, odległe od siebie o ponad dwa kilometry, punkty przestrzeni. Wystarczył jeden krok. Znalazł się u źródła. Nigdy wcześniej tego nie robił, bał się, że takie działanie to w istocie próba zasypania pożaru prochem. Może i tak. Ale poskutkowało. Czym prędzej przekształcił topologię z powrotem. Wstęga siorbała wodę niecały metr od brzegu. Na sztucznym jeziorze kołysały się dziesiątki kolorowych pływaków, wyznaczających granice między torami dla kajakarzy. Michał przypomniał sobie, jak wiele lat temu jechał wzdłuż Malty autobusem. Jaskrawe kule z początku stanowiły obraz całkowicie chaotyczny. Do momentu, kiedy autobus dotarł do ściśle określonego punktu, a setka pływaków ułożyła się w schludne, równoległe linie. Nie można było dostrzec tego wcześniej. Konieczna była odpowiednia perspektywa.
Zastanawiał się wtedy, na ile jeszcze rzeczy, na ile zjawisk patrzy pod złym kątem, ile elementów już na zawsze pozostanie dla niego chaotycznych, zupełnie pozbawionych znaczenia, jak pływaki unoszące się na tafli jeziora.
Uciął wstęgę u samej nasady. Topologia aż cmoknęła, gdy wszystkie punkty wróciły na swoje miejsce, stając się na powrót przestrzenią Hausdorffa.
Żadnego ślubu. Nie poddadzą się presji. Mamy XXI wiek. Trzeba żyć odważnie.
Coś trzasnęło mu w głowie. Upadł na asfalt. Za dużo, za dużo tego wszystkiego… A tak chciał zobaczyć w końcu Paulinę. Zamknął oczy, gotowy na ciemność. Przesadził. I na co to wszystko? Nawet mu pewnie za to nie zapłacą. Zachował się jak amator. Bez zlecenia. Co komu szkodziły rozbujane tory tramwajowe? Najwyżej kwadrans i kto wie, może nawet wróciłyby do pierwotnej postaci. Mógł udawać, że nie ma z tym nic wspólnego. Ale nie. Musiał ruszyć do boju, rycerz w pięcioletnich dżinsach. I teraz dostanie, na co zasłużył. Śmierć anonimowym bohaterom.
Minęła jednak sekunda, a potem druga, trzecia… I kolejne. Ciemność nie nadchodziła. W końcu Michał dźwignął obolałą głowę i rozejrzał się po okolicy.
Malta była sucha. Na betonowym dnie iskrzyło się tylko kilka brunatnych kałuż.
Gdzie się podziała cała woda?
Wyżej. Dużo wyżej. Kilkadziesiąt metrów nad ziemią, w powietrzu tańczył wodny, błyszczący supeł. Spleciony w ciasny warkocz, w kółko pompował wodę, tak szybko, że oko dostrzegało tylko rozmazaną smugę. Michał przetarł powieki.
Na jego oczach dach centrum handlowego wystrzelił w górę w plus nieskończoność.
Tuż obok do lądowania podchodził kolejny samolot.
Przesuwał się tylko jego dziób. Cała reszta zostawała w przestrzeni, jego lot stanowił wydłużającą się, białą smugę. Obok Michała zapętliło się też kilku ludzi. Szli przed siebie, pojawiając się co sekundę w tym samym miejscu, jakby co dwa kroki przeskakiwali przez lustro, które cofało ich o kilka metrów.
Kładka nad jezdnią obok centrum handlowego sięgała teraz aż po odległy, ceglasty gmach Uniwersytetu Ekonomicznego.
Z trawnika wystawała głowa słonia, rozciągnięta w uśmiechu godnym kota z Cheshire. Musiało go pociągnąć z zoo.
Niedobrze. Cholernie niedobrze, pomyślał Michał. Nie wiedział nawet, od czego zacząć. Żeby dobrać się do topologii, potrzebował podejść blisko, tak by prawie dotykać uszkodzonej przestrzeni. Jak ma doskoczyć do samolotu?
Zadzwonił telefon.
Paulina.
Odebrał, bełkocząc coś niezrozumiale. Język nagle okazał się niezdolny do jakiegokolwiek opisu. Czasami tak bywa. A największe katastrofy nigdy nie są dziełem przypadku.
Powiedziała, że wszystko w porządku. Że nie ma się czym przejmować. Że będzie ojcem.
Michał poczuł, że znika w nim lęk, który palił go przez ostatnie pół godziny.
I stało się coś jeszcze.
W tej samej sekundzie woda wlała się do jeziora. Dach wrócił na miejsce. Biegacze pobiegli dalej.
A samolot odleciał w stronę Ławicy.
Kino zmienionych wspomnień
Sławomir Stawny
Sławomir Stawny, rocznik 1974, od zawsze związany z Poznaniem i słowem drukowanym – najpierw jako dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, później pracownik wydawnictwa uczelnianego i zakładu graficznego. Laureat konkursów: poetyckiego „Ikarowe strofy” (1996 r.) oraz dziennikarskiego „Mój sen o Europie. Zostaję czy wyjeżdżam?” (2004 r.). W latach 2002–2004 współpracował z Klubem Literackim przy Centrum Kultury Zamek w Poznaniu. Publikował w czasopismach: „Filantrop naszych czasów”, „Protokół kulturalny” oraz „Arkusz”. Fascynuje się historią Poznania, a w wolnych chwilach szpera w starych gazetach i starodrukach.
„Nowość. Sensacyjny wynalazek teraźniejszości! Żywe fotografie. Między innemi: Wizyta cara w Paryżu bardzo naturalnie przedstawiona.
Co pół godziny od 5 do 10 wieczorem. Wstęp 50 fen. Dzieci 25 fen.
Przy ulicy Bismarcka Nr. 8/9 w tylnej Sali cukierni M. Michalskiego”.
Dziennik Poznański nr 271 z 25 listopada 1896 r.
Właściciel cukierni Michał Michalski zacierał ręce z zadowolenia. Jeszcze nigdy święta Bożego Narodzenia nie były tak dochodowe jak w tym roku. Od miesiąca interes kręcił się znakomicie. I nie chodziło o sprzedaż ciasta czy drogich likierów. Odkąd sprowadził z Francji owo niezwykłe urządzenie do projekcji ruchomych obrazków, zwane kinematografem, liczba klientów w jego sennej cukierni wzrastała lawinowo. To był doskonały pomysł, żeby zainwestować w nowinki techniczne. Świat się zmieniał. Już niedługo ludzkość będzie świętowała nadejście XX wieku, ery silników spalinowych, aeronautyki i właśnie kinematografii. A on, Michał Michalski, jest pierwszym w Poznaniu właścicielem aparatu do wyświetlania ruchomych obrazków. Na projekcje ściągają do niego tłumy ciekawskich