radiowóz na Kantaka osiem, mieszkanie dziewięć, i wezwijcie karetkę pogotowia. Mamy człowieka w śpiączce. Stan krytyczny.
– Robi pan duży błąd, komisarzu. – Renert rzucił się w stronę łóżka, na którym spoczywał Adrian Przybecki. Wykonał gest, jakby próbował własnym ciałem zasłonić pacjenta. – Będzie miał pan tego człowieka na sumieniu.
– Pan już go ma. Niech się pan raczej zacznie zastanawiać nad linią swojej obrony. Wkrótce zajmie się panem prokurator. Tymczasem pojedzie pan ze mną na komendę złożyć zeznania.
– Nie mogę! Nie mogę zostawić tak tutaj Adriana! – zaczął rozpaczliwie wołać doktor. – On może w każdej chwili wrócić do świadomości.
– Zajmą się nim lekarze z pogotowia. Proszę się ubrać. Idzie pan ze mną.
W poczekalni zrobiło się niezłe zamieszanie. Wpierw pojawił się zespół reanimacyjny karetki pogotowia. Zaraz po nim zameldowało się dwóch policjantów z wezwanego przez komisarza radiowozu. Albert Renert za wszelką cenę starał się nie dopuścić lekarzy do pokoju, w którym znajdował się Przybecki. Kiedy w końcu na polecenie komisarza Mroczkowskiego policjanci skuli doktora kajdankami, ten rozpaczliwie krzyczał do sanitariuszy, aby nie oddzielali chłopaka od projektora. Na próżno. Doktora wyprowadzono do radiowozu.
– Monika, dbaj o projektor, uważaj, żeby nie zginął – krzyknął jeszcze z klatki schodowej Renert.
Chwilę później sanitariusze znieśli na noszach Adriana Przybeckiego. Miał zamknięte oczy.
Monika domknęła drzwi do mieszkania. W poczekalni zrobiło się cicho. Dopiero po chwili spostrzegła, że w kącie siedzi zgarbiona mała staruszka.
– Pani Bonczyk! Ale mnie pani wystraszyła! Jezu! Co się pani stało? Źle pani wygląda. – Recepcjonistka patrzyła z przerażeniem na podniesioną w tym momencie twarz Michaliny. Była ziemistoblada i strasznie pomarszczona. Jej sylwetka skurczyła się. Wyglądała tak, jakby jej nagle przybyło z kilkadziesiąt lat.
– Muszę wejść na projekcję – wyszeptała staruszka. – Proszę, tylko to mnie trzyma jeszcze przy życiu.
– Widzi pani, jakie mamy tu zamieszanie. Policja, pogotowie, zabrali doktora. – Monika rozłożyła bezradnie ręce.
– Proszę… – szepnęła słabym głosem Michalina, a jej oczy zaszkliły się wielką łzą.
– Sama nie wiem… – Monika zawahała się chwilę. – Dobrze, niech pani wejdzie do pokoju i poczeka. Ale bez doktora nie uruchomię projekcji. Już i tak mieliśmy sporo kłopotów przez poprzedniego pacjenta.
– Dziękuję. – Michalina Bonczyk z trudem dźwignęła się z krzesła i truchtając, podeszła do drzwi. Otworzyła pokój. Znała go dobrze. Od stu lat nic się tu nie zmieniło. Wciąż ten sam wystrój, ten sam zapach drewna i wypastowanego parkietu. To ją uspokoiło, odetchnęła głęboko.
O dziwo projektor był włączony, a snop światła zamiast na ekran skierowany był na sufit. Michalinie to nie przeszkadzało. Usiadła w fotelu i podniosła głowę w kierunku światła. Jej ukochany Stasiu już tam był. Patrzył na nią, uśmiechał się, ale przecząco kręcił głową. Wciąż był taki młody, przystojny, z tym ostrym jak dwa sztyleciki wąsikiem, z tą bujną czupryną opadającą kosmykiem na prawe oko. A ona, taka stara, niedołężna. Tylko jej serce wciąż, niezmiennie, biło z takim samym zapałem.
Stanisław coś do niej mówił, ale co? Wsłuchiwała się… Do czegoś starał się ją przekonać… Czego on chciał? Wytężyła cały swój umysł, żeby się do niego przybliżyć.
Wreszcie zrozumiała.
Mówił, że już czas…
Biegacz
Bartłomiej Grubich
Bartłomiej Grubich, rocznik 1985, mieszka w Poznaniu, choć urodził się i sporo życia spędził w Bydgoszczy. Na co dzień pracownik dużej firmy, okazjonalnie współpracownik czasopisma „Nowy Obywatel”. Wegetarianin. Biegacz, choć raczej „niedzielny”. Nie przeklina. Wcześniej nie pisał opowiadań, ale w 2014 roku zaczął, co przyniosło mu zwycięstwo w konkursie „Poznań Zły” za opowiadanie Ubezpieczyciel. W 2015 roku też chciałby coś napisać. Być może, kiedy czytasz te słowa, już coś napisał. Być może nie, bo po pracy, zamiast pisać, poszedł na piwo. Można go o to zapytać via e-mail [email protected] lub Facebook.
Co pan tak ucieka? Pomożesz, panie sąsiedzie? – zapytała, stojąc w rozkroku pomiędzy drugim a trzecim stopniem schodów.
– Jasne – odpowiedziałem. Wziąłem siatki i pomogłem sąsiadce. – Nie uciekam, śpieszę się. W maratonie dziś biegnę – wyjaśniłem. – Nie uciekam, tylko biegnę. – Zaśmiałem się.
W wielkim, kurwa, poznańskim maratonie. Choć uciekałem. Stara baba, w wieku niewyobrażalnie zaawansowanym, z którą nie rozmawiałem nigdy więcej niż o pogodzie w windzie, wiedziała to lepiej niż wszyscy. Uciekałem, uciekałem. A czas uciekał mi.
Start, linia startu. Ścisk, pogoda najgorsza. Upał, słońce jak na tę porę roku zaskakujące. Zdaje się, że nigdy takie nie było. Nie mogło być. Wakacyjna opalenizna już dawno zeszła ze skóry. Dziewczyny chodzą do solarium, żeby dalej, żeby móc, żeby wciąż wyglądały. Tak jak wtedy, w czerwcu, lipcu, sierpniu, gdy trzeba się za nimi oglądać. Inaczej nie można. Sukienki, spódniczki, kto je rozróżnia. Nieważne. Ważne co innego, że wodzą na pokuszenie i nie można inaczej. Nie można przejść obojętnie, najlepiej byłoby się zatrzymać i patrzeć. Na zawsze zatopić się spojrzeniem. I tylko szkoda, że najczęściej patrzy się na nie, patrzy za nimi, ale one nigdy nie patrzą. Patrzą tylko tak, żeby się na nie patrzyło. Patrzą, żeby zabić, każdego naiwnego faceta. A każdy facet jest naiwny, w obliczu sukienek i spódniczek. Sukienek i spódniczek. Znów nie rozróżniam.
Zostawiam ciuchy, w depozycie, uśmiecham się do innych, oni do mnie. Nikt charakterystyczny, nikogo nie znam. Koszulki kojarzę, z różnych zespołów, niektóre kojarzę, biegają grupami, ekipami, załogami i machają sobie bardziej szczerze niż pozostałym. Miłe, biegałbym też, ale nie wiem, z kim, w jakich barwach. Zresztą bieganie to samotność. Bez samotności się nie liczy, biegniesz i masz wyjebane na wszystko, ale myślisz dużo. Przemyślasz swoje życie, nie ma innej opcji. W nocy najlepiej. Samotność absolutna, jak widzisz na odległość pięciu metrów i mijasz ludzi, ale mijasz jednego człowieka na pół godziny. Wtedy jest miło, nie musisz z nim rozmawiać, ważne, że ktoś jest. Ktoś jest, a ty nadal jesteś samotny tak jak nigdy dotąd. Kto nie biegał, nigdy nie był samotny. Nigdy tak naprawdę.
Linia startu, ustawiam się raczej z przodu, bo mogę i potrafię szybko biec. Długo. Jak zacznę biec, już znów może będę sam. Póki co są tysiące osób dookoła. Jakieś 8 tysięcy biegnie. 8 tysięcy plus ja. I kibice, przyszli, nie wiem, po co, dlaczego. Rodzina, chłopak, dziewczyna, znajomy, znajoma biegną, więc trzeba przyjść i się pokazać, pokazać wsparcie. Pierdolę to. Pierdolę, jak ktoś chce postać na chodniku, a nie łapie idei. Nie raz wyjaśniałem, mówiłem, że fajnie być zmęczonym, a zajęcie miejsca numer 5212 to nie jest żenada i smutek, że to nie o to chodzi, że nie płacę 100 złotych czy więcej, żeby dostać butelkę wody i móc pobiegać. Płacę za coś więcej, choć czasami trudno to nazwać. Nigdy bym, kurwa, nie zapłacił 100 złotych za butelkę wody. I nawet za sam medal. Choć bez medalu w takim biegu bym nie biegł.
I na linii startu, wciąż, po lekkiej rozgrzewce, czekam. 8 tysięcy osób czeka, a kibice obok czekają na show. Stoję,