Praca zbiorowa

Poznań Fantastyczny. MIEJSKA PARALAKSA


Скачать книгу

      Nie słyszę, ale już po strzale. Strzale na start. Na początku powoli, nie biegnę w sumie, idę, tyle osób, co najwyżej dwa kroki, długie kroki do przodu. Jednak kroki, nie biegnę. Nie jestem pierwszy, tych z przodu jednak widzę. Czarni, dziesięciu takich, może nawet dwudziestu, renoma biegu wzrosła, pchają się na przód, pchają się do nagród i wszyscy biali za nimi, a ja jeszcze dalej niż najlepsi biali. Jednak więcej osób za mną niż przede mną. Ulga.

      Biegnę Grunwaldzką, już mogę biec, kibice dookoła, lecz słabo ich widzę, choć dobrze widzę, że są. Kurwa, wbiega mi pod nogi, nienawidzę. Psuje ten moment, kiedy mogę spojrzeć na lewo, na prawo, do góry, zamknąć oczy i czuć ekscytację początku, gdzie nie ma innego wyjścia, jak dobiec, gdzie dziesiątki przebiegniętych ścieżek łączą się w jedną, zamkniętą trasę. Trasę maratonu. Ale nie mogę o tym myśleć, bo ten mi, kurwa, wbiegł pod nogi, ja pierdolę. Tak łatwo się przewrócić, głupio by było, zaciskam zęby, udaję, że mi nie przeszkodził. I tak go łatwo wyprzedzę. Między dziesiątym a piętnastym kilometrem. On jeszcze tego nie wie. I będę mógł spojrzeć ze spokojem na lewo i prawo, i do góry. I zamknąć oczy, nie słyszeć nic oprócz miarowego oddechu, który po prostu jest. Nie jest wytrenowany, nie jest udoskonalony. Po prostu jest, idę, biegnę, oddycham. Ale to jeszcze nie dziesiąty kilometr. Dopiero pierwszy, drugi, czwarty. Kurwa, stadion właściwie przeoczyłem, a biegłem po nim. W nim. Po nim. Przebiegłem.

      Piąty kilometr. Czuję, ale nie ma jeszcze bólu. Szósty to samo. Pewnie jeszcze trochę. Póki co skrzyżowanie ulic, przypominam sobie. Na rogu mieszkała dziewczyna. Przystanek tramwaju numer 7, a teraz przystanek kilometra numer 6. Napierdalam dalej, rozrzedziło się, biegnie się wygodnie, choć upał daje się we znaki. Czarne włosy, ciemna karnacja, brąz, mocny brąz, nie wyglądała na Polkę, a rodaczka z dziada pradziada. I oczy, kurwa, czarna czarność. I nago jeszcze lepiej, piersi, przeciągając dłonią po jej piersiach, zanim pierdoliliśmy się bez wytchnienia, choć i bez ekscesów. Raczej w standardzie, miłym, ale tradycyjnie, wbrew temu, co mówiła, a mówiła dużo, pewna siebie była, jak się uśmiechała, to raczej z dystansem i bezwzględną ironią. I można było się jej bać, i potem można było być zawiedzionym, ale z takim wyglądem, kurwa, można było wiele wybaczyć.

      Przypominam sobie wszystko, klub, „cześć”, „cześć” i potem poszło, choć nie mieliśmy wspólnych tematów. Ale ona wiedziała więcej, widziała, kojarzyła mnie. Nie wiem skąd, ale cieszyło mnie to. I to, że zadawała mocne pytania, myliła się, ale nie bała się pomylić, zadając pytania jak szpilki. Ostre, cięte, i dawała też ostre i cięte odpowiedzi. I tak jak mówię – myliła się, lecz zadając fundamentalne pytania, myślałem, musiałem, i nie wiem, czy wtedy właśnie byłem szczęśliwy, gdy pytała o wcześniejsze szczęście, a ja nie mogłem odpowiedzieć, bo chyba nie byłem wcześniej szczęśliwy. Nie tak naprawdę. Ale i z nią nie byłem, ale jak byłem z nią, to byłem zadowolony, a jak dotykaliśmy się i byliśmy razem, i po tym jak się pierdoliliśmy, i jak pytała, czy jestem wtedy szczęśliwy – to nie odpowiadałem wtedy, bo nie wiedziałem. Teraz wiem, że właśnie wtedy byłem szczęśliwy. Sandra. Sandra miała na imię.

      Dziewiąty, dziesiąty, jedenasty. Każdy następny kilometr nie robi już tak wielkiej różnicy. Bo siły jeszcze są, a sił jest jeszcze dużo, bo organizm się rozgrzał. Z trudem zauważam szesnasty kilometr. To przez ludzi, bo krzyczą, wrzeszczą, wkurwiają. Wylegli z blokowisk, a że w sporej bliskości nie ma nikogo przede mną i nie ma nikogo za mną, to wszyscy wpatrują się we mnie. I krzyczą, że mam biec, a ja wiem, że mam biec. Patrzę na najwyższy blok w okolicy. Szesnaste piętro na szesnastym kilometrze maratonu. Na szesnastym piętrze szesnastopiętrowego bloku mieszkała Kama. Gapiliśmy się z balkonu, na cały Poznań. Tu Rataje, tam dalej centrum. Siedzieliśmy obok siebie, wiał wiatr, a jej długie włosy lekko muskały moje ramię. Siedzieliśmy tak i gapiliśmy się, i piliśmy piwo i wódkę, i raczej w ciszy niż w rozmowie. Tylko z pokoju słychać było muzykę, każdą, byleby tylko była. I tak nie słyszałem, tylko patrzyłem – na moją kobietę i na moje miasto, dosłownie pod moimi nogami. I tylko dziś mogę żałować, że tylko cisza z tego została.

      Biegnę szybciej niż potrzeba, brakuje już tej lekkości, ale nadal są rezerwy. Nie wiem, który jestem. Na pewno kilka tysięcy osób biegnie za mną. Przede mną ile? Dwieście osób? Kurwa, dwieście osób, nigdy bym w to nie uwierzył, a tak jest. Jest naprawdę. Parę tysięcy mnie goni i nikt z nich pewnie nie dogoni. A przede mną tylko kilkadziesiąt, góra kilkaset osób. Ja pierdolę. I już widzę, widzę moją ofiarę, z numerem startowym 1125. Przede mną biegnie. Broń bym wziął i rozjebał mu nogi i by nie biegł, zawsze za mną by biegł. A teraz jest przede mną, ale widzę, że mogę go dogonić.

      Punkt odżywczy, szybko próbuję złapać prawą dłonią kubek z wodą. Nie sięgam, wolontariusz uśmiecha się, a mi nie do śmiechu. Numer 1125 przede mną, ale też coś pije, też zwalnia, jakkolwiek by sprytny był, to zawsze straci sekundy. Przy kolejnym stoliku z wodą już jest w porządku, biorę potężny łyk, prawie nie zwalniając. Łyk jeden, łyk drugi i resztę wylewam na spoconą twarz. I kubek pod nogi. Wolontariuszka się uśmiecha. Uśmiecham się też, bo mi kogoś przypomina. Anię. Choć dziewczyna, co tu stoi z wodą, ma pewnie z 10 lat mniej. Ania wyglądała czasami na 15 lat. Nie wiem, czy to te blond włosy, zawsze w porządku, zawsze ułożone, nawet w największą wichurę. Czy to coś innego? Niebieskie oczy wpatrzone zawsze w odpowiednią stronę?

      Pamiętam, kiedy rozmawialiśmy kolejny już raz i zadzwonił jej chłopak, a jej oczy były wtedy smutne, choć bałem się jej to powiedzieć wprost. I, kurwa, uśmiechnęła się dopiero, gdy przestała rozmawiać przez ten telefon i spojrzała na mnie. I coś mówiła, że musi coś zrobić, bo, ja pierdolę, on nie ma na to czasu. Ja nic nie odpowiedziałem, tylko przytaknąłem, bałem się coś powiedzieć, bałem się zepsuć to, że się uśmiechała, a jakbym powiedział, to by się skończyło, powiedziałaby, żebym zajął się swoimi sprawami, a ona to wszystko wie i tak naprawdę jest szczęśliwa. Choć, ja pierdolę, nie była szczęśliwa, nie mogła być szczęśliwa, zawsze dla niego, nigdy dla niej, tak jej życie się toczyło. I się widzieliśmy, co jakiś czas, i często rozmawialiśmy, i w końcu powiedziałem, jak znów jej chłopak zadzwonił, a ona powiedziała, żebym zajął się swoimi sprawami i się nie angażował, a ona to wszystko wie i tak naprawdę jest szczęśliwa. Biedna Ania, nie była szczęśliwa. I biedna Ania nigdy już nie będzie szczęśliwa. A moglibyśmy razem, być szczęśliwi. A teraz nie ma jej, a ja jestem smutny. Nie widzę jej, widzę numer 1125 przede mną.

      Już tylko o krok ode mnie, krok staje się połową kroku, później chwila zawahania i znów cały krok, i pot napływa mi do oczu, i szczypie, i przecieram frotką czoło, i już jest lepiej, choć przez chwilę nic nie widziałem. I gość z numerem 1125 jest obok mnie. Uśmiecha się, chciałbym go wyprzedzić, lecz nie potrafię. Krok w krok. I nie gniewa się, uśmiecha się, a ja bym go chętnie zajebał, byleby tylko być przed nim. Za mną raczej nikogo nie ma, odwróciłem głowę parę minut wcześniej. Przede mną nikogo. Nie wiem, który jestem. I trudno, coraz trudniej mi się myśli i nie wiem, czy to dobrze, czy to źle, że jestem tu, gdzie jestem, nie wiem, czy dobrze mi idzie, czy nie, jaki będę miał czas. Może walczę o pierwsze miejsce, może o miejsce numer 6000. Nieważne, bo tu są tylko dwa miejsca – to lepsze i to gorsze, bo biegnie już tylko nas dwóch. On i ja. I on się uśmiecha, a ja nie chcę, ale się przełamuję, uśmiecham się też. Pierdolone, społeczne zwyczaje, ale odpowiadam mu kurtuazyjnym uśmiechem. Widzę, że chciałby mi coś powiedzieć, ja też mógłbym mu coś powiedzieć. Nie mamy jednak sił, ani on, ani ja. Trudno się oddycha, nikt nie myśli o rozmowie. Nie myślę już o dziewczynach, choć mijam kolejne bloki, domy i mieszkania, które coś dla mnie znaczą. Znaczyły. Sypialnie i łóżka, naznaczone kobiecymi imionami, chwilami, nami. Czasami nie