Praca zbiorowa

Poznań Fantastyczny. MIEJSKA PARALAKSA


Скачать книгу

się. Choć nie teraz. Teraz w moich oczach, na twarzy, w każdym geście, nie ma nic etycznie dobrego ani złego. Jest tylko zmęczenie, niewyobrażalne zmęczenie.

      Ściana.

      Ściana, nic więcej nie ma, nie ma już nawet resztki sił, żeby przebiec. Z trudem łapię powietrze i pewnie bym odpadł, odpuścił, zatrzymał się prawie, gdyby nie on. Numer 1125, w końcu u niego też wyrysowuje się zmęczenie, w końcu też widać trud. I chyba obydwaj zwalniamy, choć nie czujemy tego dobrze.

      Tracimy siły, tracimy hektolitry potu i na pewno zwalniamy. I każdy krok wymaga siły, i na pewno nie biegniemy już tak, jak biegliśmy. Nogi nie układają się jak na obrazkach, jak w podręcznikach, i na pewno będziemy źle wyglądać na zdjęciach. Jak zombie, ze splątanymi nogami, bez gracji i bez lekkości, która towarzyszyła na początku. I jeszcze ten chujowy wyraz twarzy. Mojej twarzy. Jego twarzy. Sandra, Kama, Agata, Ania, Daria, Marta. I był jeszcze ktoś. Imienia zapomniałem. Trzydziesty piąty, trzydziesty szósty, trzydziesty siódmy. Ściana przekroczona, przekroczona granica dobrego smaku i granica moralności. I bardzo chciałbym przekroczyć linię mety, ale nie w ogóle – chciałbym przed nim. A on się ciągle uśmiecha.

      Jeżyckie ulice, obite i opite, paskudne mordy przyglądają się, jak biegnę, a obitym i opitym mordom towarzyszą wygładzone i trzeźwe, choć też paskudne mordy hipsterskiej młodzieży leniwie rozłożone na wąskich ulicach, „przed” i „między” kamienicami. Z trudem w głowie buduję myśli, dłuższe niż na kilka zdań. Kilka chwil, kilka pomysłów, choć z drugiej strony wydaje mi się, że w głowie układam całe życie. Od początku do końca, wszystkie warianty, wszystkie wyjścia, pomysły i ścieżki. Wszystko, co udało się spierdolić, i te epizody, kiedy nie zjebałem, epizody, kiedy wszystko wyszło i mogłem być szczęśliwy. I wszystko się miesza. Chaos. Czterdziesty pierwszy kilometr.

      Szkoda, szkoda by było znów spierdolić. Chaos. Znów coś poszło nie tak. W mojej głowie ułożyłem sobie inaczej i tam wszystko gra, wszystko jest dobrze i zawsze wygrywam. Razem jemy śniadanie, uśmiechamy się do siebie, całujemy czule, robimy coś, razem. Szkoda, że się już nie spotkamy.

      Czterdziesty pierwszy kilometr i pięćset metrów. Około. Nie. Nie razem, osobno. Już.

      Czterdziesty drugi. Nie wiem, co się dookoła dzieje. Miarowy krok. Krok w krok, drugi krok w krok, razem ze mną, obok mnie, krok w krok, równo. Hałas, dookoła ludzi hałas. Niebieskie buty równo. Z zielonymi. Krok w krok. Nie mam sił, patrzę gdzie indziej. Dookoła. Choć czuję setki ludzi dookoła. Nie razem, osobno. Już osobno.

      Czterdziesty drugi kilometr. I metry. 190. 191. 192. 193. 194. 195. Mniej więcej tyle, kołyszę się i wpadam na metę. Mniej więcej czterdzieści dwa kilometry i sto dziewięćdziesiąt pięć metrów. Wpadam. Mniej więcej równo z nim, numerem 1125.

*

      Wpadam na metę. Upadam, świat wiruje i słabo widzę przed oczami, słabo widzę cokolwiek. Podchodzą do mnie wolontariusze, pytają, czy wszystko OK. Nic, kurwa, nie jest OK, ale odpowiadam, kłamię, odruchowo jak zawsze, mówię, że jest w porządku. Choć nic nie jest. Siedzę, choć wiem, że muszę zaraz wyjść stąd i odpocznę kawałek dalej. Z trudem wstaję. Podchodzi do mnie on. Numer 1125. Nadal nie wiem, czy wygrałem ja, czy on. On się chyba jednak tym nie przejmuje.

      – Dzięki za wspólny bieg, dobrze się biegło razem w tempie – mówi.

      Mało wyraźnie, też jest zmęczony, a ja mało wyraźnie słyszę, bo jestem zajebiście zmęczony. I odpowiadam coś, mało wyraźnie. Już ma odchodzić, ale jeszcze na koniec wspomina:

      – Tak przy okazji, Kamil. – Podaje dłoń.

      Odpowiadam najprościej, jak potrafię:

      – Marcin.

      Podaję dłoń również. Spoglądam na jego koszulkę, ma na niej napis „Policja” i coś dopisane o mistrzostwach policjantów w biegach. Znów spierdoliłem coś, zdaje się. Patrzę na telefon, SMS z wynikiem. Słyszę, że on też taki dostał. Zastanawiam się, kto wygrał…

*

      Kamil Wojtkowiak siedzi sam w policyjnym biurze, znów po godzinach, znów z pasją przegląda te same materiały i szuka rozwiązania zagadki, która zaprząta mu głowę od dłuższego czasu. Przełożeni i koledzy z pracy wierzą w niego, bo jak nie on, to kto? On był najbliżej rozwiązania, nie ma co do tego wątpliwości. Wytypował dom, w którym był morderca, w którym morderca dokonał ostatniego zabójstwa. Zabrakło jednak pół godziny? Godziny? Zabrakło, i kolejna dziewczyna, kolejna śmierć, najgorsza z najgorszych, najgorsza z możliwych. I po zabójcy nie został ślad. I mógł uciec, wyjechać setki kilometrów stąd. Może już nigdy się nie ujawni, może nie spotka go kara.

      Kamil Wojtkowiak przegląda dokumenty. Kamila T., Sandra L., Anna W., Agata P., Justyna L., Daria K., Marta N. On zna nazwisko każdej z nich, ale w gazetach nie chcieli ujawniać danych. Zna każdej z nich nazwisko, spotykał się z ich rodzinami, był na pogrzebach większości z nich. Zastanawia się nad tym, czy kiedykolwiek spotka tego, kto zrobił to tym dziewczynom. Tego, który je zabił.

      Kamil Wojtkowiak znów spóźni się do domu. Zastanawia się, myśli. Odruchowo sięgnął dłonią po coś z biurka, żeby zająć czymś ręce. Obraca palcami całkiem ciężkie „coś”. Ostatnie trofeum, dowód ostatniego zadowolenia. „Poznań Maraton” napisane jest na medalu. Obraca go w dłoniach. Pod dokumentami leży numer startowy, 1125…

      Paralaksa wolności

      Justyna Świerczewska

T-04.jpg

      Justyna Świerczewska pisze nieproporcjonalnie dużo w stosunku do tego, ile wysyła, bardzo nieproporcjonalnie, zważywszy na to, że to pierwszy tekst, który zdecydowała się puścić w świat. Jest uzależniona od kawy i siłowni. Lubi pisać w klimatach fantastycznych, ale wychowała się na zróżnicowanej literaturze. Obecnie pracuje nad dwoma dużymi opowiadaniami i jednym dłuższym tekstem.

      Jestem tutaj po to, żeby wygrać. Przetrwałem siedem dni zawodów, eliminując tylu przeciwników, ilu się nawinęło, a teraz uczynię to powtórnie. Zaraz rozpocznie się finał, łącznie ośmiu uczestników dopuści się każdego znanego im sposobu, by zdobyć mistrzostwo.

      W zawodach może wziąć udział każdy. Ja jestem takim „każdym”. Gościem, który nie trenował tego zawodowo, jedynie fascynował się możliwościami, które stwarza paralaksa. Po kilku miesiącach pracy kupiłem buty airactive. Trening stanowił czystą przyjemność i, gdybym posiadał większe finanse, przeznaczyłbym je bez żalu na nowszy model butów.

      Zatem jestem tutaj. Z całą wiedzą o zawodach odbywających się w poprzednich latach i zasadach, które się nie zmieniły, niezależnie od tego, czego doświadczyłem przez poprzednie dni rozgrywki, a także z wykutymi regułami gry, które teraz są powtarzane przez megafon dla bardziej nierozgarniętej publiki. Właściwie paralaksa jako baza światowych zawodów stała się nią ledwie osiem lat temu, więc nie zyskała jeszcze pełnego rozgłosu. Po otwarciu finałów i wprowadzeniu słyszę moje ulubione zasady eliminacji.

      – Przeciwnika można pokonać wyłącznie, gdy zostaje utrzymany kontakt wzrokowy. Gdy przeciwnik jest widoczny i rzeczywisty dla nas, a my dla niego.

      To oznacza, że – choć wydaje się to kuszące – niemożliwe jest grać z zamkniętymi oczami. Nie tylko ze względu na to, że samemu nikogo się nie pokona, ale także ze względu na właściwości paralaktycznych okularów, które są ściśle zespolone z soczewką oka użytkownika i kontaktem z nią. Przerwanie skupiania promienia światła, przechodzącego przez źrenicę, poprzez zamknięcie oczu jest natychmiast rejestrowane i jeśli trwa dłużej niż standardowy czas mrugnięcia oczami, energii z okularów szybko ubywa.