Krzysztof Bonk

Iskry Czasoświatu


Скачать книгу

ty? Nie… Nie ty. Ja, Palcem Bożym.

      Greg powiódł wzrokiem po przerażonych obliczach wieśniaków, świadków tego, czego już dokonał swoją bronią. Zwrócił się do gospodyni, której ściągnięte brwi nadawały jej twarzy wielce strapiony wyraz.

      – Przynieś jajko – oznajmił, ale zaraz zmienił zdanie. – Albo nie… kurę… Przynieś kurę… Jak się bawić, to się bawić!

      Nie minęło wiele czasu, a kobieta powróciła do izby z okazem drobiu.

      – Postaw ją na krawędzi stołu – polecił Greg. Skazana na śmierć kura spoczęła na sugerowanym miejscu.

      Greg położył swoją dłoń na dłoni templariusza trzymającego Walthera. Pokierował palec Hugo de Montbarda na spust i przykrył własnym palcem. Dziwnym zrządzeniem losu pomoc w egzekucji drobiu kosztowała go więcej samozaparcia, niż posłanie w zaświaty Angoli, Alexa czy byłej żony.

      Wtem rozbrzmiał głośny strzał i wszystkich obecnych przeszedł dreszcz. Wszystkich poza kurą, którą – dla odmiany – przeszyła kula.

      W powietrze wzbiło się kilka piór i zwierzę padło bez życia na blat stołu. Greg zasępił się. Ocenił, że przedstawienie wyszło trochę żałośnie. Szczerze pożałował, że jednak nie użył Glocka. Na szczęście okazało się, że Hugo de Montbard był odmiennego zdania. Dokonał dokładnych oględzin zastrzelonej z zimną krwią kury. W szczególności zajął się wnikliwą analizą dziury po kuli, w którą nie omieszkał zagłębić palca. Po chwili włożył Walthera za własny pas lufą do góry. Szeroko rozłożył ramiona, jeszcze szerzej się uśmiechnął i krzyknął radośnie:

      – Ja, mistrz Hugo de Montbard, odnalazłem Pański Palec Gniewu! To Święty Graal! Witamy w Normandii! – Wykonał zapraszający gest w kierunku Grega, a następnie drzwi wyjściowych.

      Wobec takiego obrotu sprawy Greg odsapnął z ulgą i wyszedł z templariuszami na zewnątrz.

      Przywitały go wymierzone w niego widły i płonące nienawiścią kobiece oczy. Rozpoznał je – należały do kobiety, której ustrzelił kochasia.

      Greg błyskawicznie chwycił pozostałą mu broń, gdy raptem poczuł w klatce piersiowej dławiący ból. Spojrzał ze zdziwieniem na widły wbite w swoje ciało. Usłyszał krzyki wzburzonego templariusza, wymachującego Waltherem i wrzeszczącego coś o płonącym stosie. Naraz wszystko ustało.

      Umierał.

      Światło zniknęło tak nagle, jak się pojawiło. Spięta do granic możliwości kobieta wciąż ściskała w rękach widły. Z ich nierównych, pordzewiałych zębów z wolna skapywała krew.

      Arlen zakrztusiła się pyłem i rozejrzała trwożnie. Wypalona słońcem i najprawdziwszym ogniem ziemia sięgała wszędzie dookoła. Pośród niekończącego się morza piasku kobieta dostrzegała jedynie spalone kikuty uschniętych drzew, trochę kamieni i gruzu.

      Na odsłoniętej skórze dłoni i twarzy poczuła istny żar. Odnosiła wrażenie, że leje się on zarówno z nieba jak i wnętrza ziemi, wyzierał dosłownie zewsząd.

      Brat Albert mówił prawdę, opisując mieszkańcom Azincourt piekielne wizje.

      Zabiła.

      Dopuściła się najcięższego grzechu, a teraz po wsze czasy będzie pokutować. Smażyć się w piekielnych ogniach, gdzie czarty zadawać jej będą niekończące się katusze. Nie tylko jej zresztą – doświadczy ich także Andre, którego śmierć pomściła, a który wraz z nią dopuścił się grzechu cudzołóstwa. Splamieni grzechem będą wspólnie kroczyć przez ognistą krainę upiorów. Ich skóra będzie skwierczeć, a ich spalone mięso odejdzie od kości.

      – Andre! – wrzasnęła rozpaczliwie kobieta. Puściła widły i padła na kolana wprost na parzący piasek. – Andre! Przeklinam cię! Ciebie i mnie! Nas! Zepsutych i złych! – Skryła twarz w dłoniach i gorzko zapłakała. Lecz sąd pański już się nad nią dokonał. Trafiła w diabelskie czeluści. Nie pozostało jej już nic poza brzemieniem cierpienia, które przyjdzie jej na zawsze dźwigać.

      Arlen chwyciła widły. Podpierając się nimi jak niedołężny starzec, ruszyła, byle dalej od tarczy palącego niemiłosiernie słońca. Mijała wyniszczony krajobraz, gdzie nie dostrzegała nawet plugawych insektów czy jakiegokolwiek przejawu życia. Otaczała ją martwa pustka. Kobieta zaintonowała słowa modlitwy, jednak błyskawicznie zaschło jej w gardle. Nie była w stanie swobodnie wypowiedzieć żadnego słowa. Pewną ulgę poczuła dopiero z nastaniem nocy, której chłód dał jej tak upragnione ukojenie. Legła krzyżem na schłodzonym piasku. Modląc się w myślach patrzyła w rozgwieżdżone niebo, starając się zagłuszyć pragnienie wody. Marzyła, by zasnąć i już nigdy się nie obudzić.

      Po przerywanym śnie, pełnym koszmarnych wizji, w których była mężczyzną w stalowo-szklanym mieście, Arlen wsparła się na widłach. Jak uprzedniego dnia szła, jakby uciekając przed podążającym jej tropem ognistym słońcem. Podczas pokutnego marszu każdy krok stawał się istną gehenną. Nie miała butów, więc piekło przyszło jej przemierzać w nieszczelnych onucach, przez które wdzierał się palący żywym ogniem piasek. Raz za razem Arlen starała się przełknąć suchą ślinę w gardle. Ocierała dłonią spękane usta. Gdy zaczęła gorączkować, dostrzegała w malignie efemeryczne postacie, swych znajomych i krewnych. Wytykali ją palcami. Ją, grzesznicę. Szydzili z niej i piętnowali.

      Naraz ukazało jej się ozdobione soczystą zielenią oczko wodne, cudowne niczym rozgrzeszenie. Porwała się do niego resztką sił. Na miejscu pośpiesznie zanurzyła usta w wodzie. Wypełnił je parzący piach. Wypluwając go z odrazą, rozejrzała się wokół przerażona. Woda i zieleń zniknęły, jakby ich nigdy nie było. Na powrót otaczał ją tylko wymarły krajobraz.

      Arlen podźwignęła się ociężale i powlekła dalej. Ona, grzesznica, niegodna, aby otrzymać choć kroplę wody.

      Zbliżał się wieczór, gdy dotarła do miejsca, gdzie wznosiły się wysokie budowle z płaskiego kamienia, przypominające klasztory. Pomyślała o mieście demonów. Czy i ono zaraz także zniknie?

      Z tymi myślami obojętnie wkroczyła między niezwykłe zabudowania. Wzdrygnęła się, gdy zobaczyła ludzkie sylwetki. Obleczone w brudne, podarte stroje, równie żałosne jak ona postacie, skulone pod płaskimi ścianami. Zauważyła, że jedna z istot pozbawiona była nogi, inna posiadała odrażające czyraki na twarzy. Kolejna wyciągnęła do niej dłoń, w której brakło palców.

      Potępieni na wieczną zgubę. Arlen odwróciła od nich spojrzenie. Poczuła dławiące ukłucie w piersi na myśl, że już na zawsze pozostanie jedną z nich.

      Wtem zamarła. Przez dłuższą chwilę nie mogła się poruszyć. Mimo suchości jej oczy zaszkliły się, po czym wypełniły łzami wzruszenia. Arlen jak urzeczona wpatrywała się w zawieszony na podłużnej wstędze imponujących rozmiarów napis. Choć była niepiśmienna, rozumiała uwidocznioną na nim treść.

      „Czyściec”.

      – Panie, nie jestem godna… – wyszeptała i padła krzyżem na ziemię. Wezbrała w niej wszechogarniająca fala szczęścia i poczucie całkowitego oddania Bogu. Uczucie, jakiego nigdy dotąd nie zaznała. Natchniona uniosła głowę. Zobaczyła wyciągniętą ku sobie otwartą dłoń, należącą do postarzałego mężczyzny w białej szacie. Chwyciła ją. Nieznajomy uśmiechał się przyjaźnie do Arlen.

      – Nazywam się Andre. Andre Montbard – oznajmił językiem bardzo zbliżonym do tego, jakim posługiwały się angielskie diabły. Lecz w tej uświęconej chwili język był bez znaczenia. Najważniejsze, że jakimś cudem Arlen go rozumiała i sama potrafiła w nim mówić. – W Czyśćcu zwą mnie Mesjaszem – dodał starzec. – Zanim zadam ci kilka pytań,