nieustające napady lęku, dzień w dzień, całą dobę na okrągło, bałem się wszystkiego. Dosłownie bałem się własnego cienia. Gdy patrzyłem na cokolwiek – buty, poduszkę, chmurę – wystarczająco długo, odczuwałem wrogość tego przedmiotu, jakieś negatywne siły. W bardziej zabobonnych czasach można by mnie wziąć za diabła. Ale najbardziej ze wszystkiego bałem się leków i wszystkiego, co mogłoby zmienić mój stan umysłu (alkohol, brak snu, nagłe wiadomości, a nawet masaż).
Później, podczas lżejszych napadów lęku, często łapałem się na tym, że przyjemność sprawiał mi alkohol. To miłe, przyjemne łagodzenie egzystencji przynosi sporą ulgę, tak że zapominasz o nadchodzącym kacu. Po ważnych spotkaniach szedłem do baru, piłem całe popołudnia i ledwo zdążałem na ostatni pociąg do domu. Ale w 1999 roku byłem bardzo daleko od stosunkowo normalnego poziomu dysfunkcji.
Ironia polega na tym, że w momencie kiedy najbardziej chciałem, by stan mojego umysłu się poprawił, jednocześnie nie chciałem wchodzić z nim w żadne interakcje. Nie dlatego, że nie chciałem znowu poczuć się lepiej, lecz dlatego, że nie wydawało mi się to możliwe albo wydawało się mniej prawdopodobne niż pogorszenie samopoczucia. A ten drugi scenariusz mnie przerażał.
Moim zdaniem częściowo winna była odwrotność efektu placebo. Gdy zażywałem diazepam, wpadałem w panikę, która się nasilała, kiedy orientowałem się, że lek ma na mnie wpływ. Nawet jeżeli efekt był pozytywny.
Kilka miesięcy później podobna sytuacja miała miejsce, kiedy zażyłem dziurawiec zwyczajny, a nawet, do pewnego stopnia, ibuprofen. Zatem nie tylko diazepam tak na mnie działał, a nie jest najsilniejszym lekiem na rynku. Poza tym inne osoby też doświadczały zjawiska odrealnienia po jego zażyciu, więc (przynajmniej dla mnie) to on musiał stanowić część problemu.
Pada, a ja nie mam parasola
Lek to bardzo atrakcyjne rozwiązanie. Nie tylko dla osób z depresją, prezesów firm farmaceutycznych, ale dla całego społeczeństwa. Jest odzwierciedleniem koncepcji, którą wbiły nam do głowy setki tysięcy reklam telewizyjnych: kupowanie rozwiązuje problemy. To wyraz podejścia: nie-marudź-i-weź-tabletkę. W ten sposób tworzy się podział na „nas” i na „nich”, wszyscy mogą się odprężyć i – używając ulubionego wyrażenia Michela Foucaulta – poczuć nierozumnymi. Trzeba być nijakim w społeczeństwie, które wymaga normalności, a jednocześnie doprowadza do szaleństwa.
Leki antydepresyjne i przeciwlękowe nadal wywołują we mnie strach. Nie pomaga też, że ich nazwy – fluoxetine, venlafaxine, propranolol, zopiclone – brzmią jak imiona czarnych charakterów rodem z science fiction.
Tabletki nasenne to jedyne leki, po których czułem się chociaż odrobinę lepiej. Miałem tylko jedno opakowanie, jeszcze kupione w Hiszpanii, gdzie farmaceuci noszą białe kitle i mówią jak lekarze. To chyba była dormidina. Tabletki nie pomagały mi zasnąć, ale nie śpiąc, nie odczuwałem całego tego przerażenia. Albo przynajmniej trzymałem się od niego na dystans. Z drugiej strony wiedziałem, że bez trudu mogę się od nich uzależnić, więc strach przed ich niezażywaniem mógłby się łatwo zamienić w strach przed ich zażywaniem.
Pigułki nasenne pozwoliły mi funkcjonować na tyle, bym dał radę wrócić do domu. Pamiętam nasz ostatni dzień w Hiszpanii. Siedziałem milcząco przy stole, podczas gdy Andrea wyjaśniała Andy’emu i Dawn, ludziom, dla których pracowaliśmy i z którymi w zasadzie mieszkaliśmy (to była ich willa, ale rzadko tam bywali), że wracamy do domu.
Andy i Dawn byli naprawdę dobrymi ludźmi. Lubiłem ich. Byli kilka lat starsi od nas, ale bardzo towarzyscy. Prowadzili największą imprezownię na Ibizie – Manumission. Wszystko zaczęło się od małej imprezki w gejowskiej wiosce obok Manchesteru kilka lat wcześniej i rozwinęło w coś na kształt Studia 54. W 1999 roku było to epicentrum kultury klubowej przyciągające takie gwiazdy jak Kate Moss, Jade Jagger, Irvine Welsh, Jean Paul Gaultier, członków The Happy Mondays, Fatboy Slim i tysiące europejskich klubowiczów. Kiedyś wydawało się niebem na ziemi, a teraz – cała ta muzyka, ludzie, imprezy – koszmarem.
Ale Andy i Dawn nie chcieli, żeby Andrea wyjeżdżała.
– Dlaczego nie zostaniecie? Z Mattem wszystko będzie dobrze. Wygląda na zdrowego.
– Ale nie jest zdrowy – odpowiedziała Andrea. – Jest chory.
Według standardów obowiązujących na Ibizie nie byłem ćpunem, tylko pijakiem. Wieczny student, wielbiciel Bukowskiego, który wygrzewając się na słońcu, sprzedawał bilety do kina, czytał lekką literaturę (w pracy zaprzyjaźniłem się z magikiem Carlem, który dawał mi powieści Johna Grishama w zamian za książki Margaret Atwood i Nietzschego) i popijał wódę. Żałowałem, że kawa nie była najsilniejszym trunkiem, po jaki sięgnąłem. Żałowałem, że w ostatnim miesiącu na wyspie wypiłem aż tyle viña sol i wódki z limonką. Mogłem chociaż zjeść parę porządnych śniadań i porządnie się wyspać.
– Nie wygląda na chorego. – Dawn nadal miała brokat na twarzy po wczorajszej nocy, cokolwiek robiła. Brokat mnie irytował.
– Przepraszam – powiedziałem cicho, żałując, że nie wyglądam na bardziej chorego.
Poczucie winy walnęło mnie w łeb.
Wziąłem kolejną tabletkę nasenną oraz popołudniową dawkę diazepamu i pojechaliśmy na lotnisko. Impreza się skończyła.
Kiedy łykałem diazepam albo tabletki nasenne, wcale nie czułem się lepiej. Czułem się dokładnie tak samo chory jak wcześniej. Co najwyżej nabierałem dystansu. Pigułki nasenne zmuszały mój mózg, aby odrobinę zwolnił, ale wiedziałem, że nic się nie zmienia. Podobnie było kilka lat później, kiedy znowu pozwoliłem sobie na picie alkoholu. Radziłem sobie z łagodnym lękiem, upijając się, chociaż wiedziałem, że czeka mnie kac.
Nie jestem całkowicie przeciwny lekom. Wiem, że niektórym pomagają. W wielu przypadkach są w stanie zneutralizować ból na tyle, że ludzie mogą zacząć pracować nad swoim samopoczuciem. W innych przypadkach, na dłuższą metę, stanowią tylko połowiczne rozwiązanie. Wiele osób nie jest w stanie sobie bez nich poradzić. Ja, skoro miałem ataki paniki po zażyciu diazepamu, bałem się brać jakiekolwiek leki. Nigdy nie zażyłem niczego, co miało bezpośrednio działać na moją depresję (nie mówię tu o atakach paniki ani lękach).
Szczerze mówiąc, jestem zadowolony, że wyzdrowiałem bez leków. Fakt, że musiałem doświadczyć bólu bez żadnego znieczulenia, oznacza, że poznałem go doskonale i jestem wyczulony na wszystkie subtelne zmiany w moim mózgu, zarówno te pozytywne, jak i negatywne. Zastanawiam się jednak, czy leki ukoiłyby mój ból, gdybym był wystarczająco odważny, aby zwalczyć ataki paniki, które mnie dopadały po ich zażyciu. Ten bezlitosny, nieustający ból. Sama myśl o nim utrudnia mi oddychanie i przyspiesza bicie serca. Siedzę na miejscu pasażera w aucie i pogrążam się w potwornym przerażeniu. Muszę się podnieść z miejsca, moja głowa dotyka dachu samochodu, ciało próbuje wyjść z siebie, skóra cierpnie, obrazy w moim umyśle zmieniają się szybciej niż ponury krajobraz dookoła. Zrobiłbym wszystko, by nie poznać takiego uczucia przerażenia i gdyby pigułka miała w tym pomóc, zażyłbym ją. Gdybym posiadał coś, co mogłoby zmniejszyć psychiczne katusze (to jest właściwe określenie), byłoby łatwiej wyjść z tego stanu. Ale nie biorąc leków, postąpiłem w zgodzie ze sobą. Dzięki temu wiem, co sprawia, że czuję się lepiej (ćwiczenia, światło słoneczne, sen, głębokie rozmowy i tym podobne). A leki mogłyby wpłynąć na czujność, moją i innych, która koniec końców pozwoliła mi odbudować siebie na nowo. Gdybym czuł otępienie czy inność będącą wynikiem zażywania leków, trudniej byłoby mi dojść do siebie.
Profesor Jonathan Rottenberg, psycholog ewolucyjny i autor książki Otchłań, tak pisał o depresji (zadziwiająco pocieszające słowa):
Jak lepiej radzić sobie z depresją? Nie oczekuj magicznej pigułki.